W liceum miałam taką koleżankę Andżelikę (z perspektywy czasu sobie myślę, że ona miała coś nie tak z rozwojem). Andżelika- osoba żywiołowa, rozkrzyczana, wszędzie jej było pełno. Nachalna, wścibska i rozbrajająco nieznośna . Jej ulubioną rozrywką było dopadanie koleżanek i symulowanie z nimi aktu seksualnego (ku ich uciesze
), wykrzykiwanie nieartykułowanych odgłosów (najczęściej przekleństw) oraz palenie cudzych papierosów.
Jednak jej szczególną, dla tego tematu cechą było obżarstwo.
Nasza szkoła była dość specyficzna; nauczyciele nie mieli nic przeciwko jedzeniu na lekcjach (o ile je prowadzili), więc Andżelika korzystając ze swoich przywilejów JADŁA. I nie było to pojadanie: "o tej zabiorę czipsika, tamten da łyczka" tylko nieprzerwane, ciągłe ŻARCIE.
Sęk w tym, że nie jej
Jako, że miała dużo znajomych w szkole, codziennie robiła coś w rodzaju obchodu, który miał na celu zdobycie jak największej ilości pożywienia.
No i takim to sposobem zdobywała po 5-6 kanapek dziennie (obojętne- nadgryzione, stare, z dziwną zawartością), siedziała i jadła, jadła, jadła.
O ile w pierwszej klasie próbowaliśmy jej odmawiać, to w kolejnych wiedzieliśmy już, że nie ma to sensu, bo Andżelika nie zaznała spokoju dopóki swojej ofiary nie wydoiła z jedzenia do cna.
Aż się rozczuliłam do wspomnień