Przyczajenie
Zarejestrowany: 2009-03
Wiadomości: 18
|
Załamana - walka z wiatrakami a nie z nadwagą. Pomocy, bo sama już nie daje rady.
Pisze, bo jest to chyba już ostatni krzyk tonącego.
Ostatni, tak zdecydowanie ostatni. Nie mam już siły walczyć ze sobą, z nadwagą, ze słabościami. Błagam o jakąś pomoc, wsparcie, nie wiem na co liczę. Nie wiem co mi może pomóc. Ale od początku...
Mam 27 lat i cudownego męża (ślub niecały rok temu). Nigdy nie byłam szczupłym dzieckiem, zawsze było mnie więcej dlatego też wyrosłam w kompleksach. Nie lubiłam ćwiczyć na wu-efie, bo wstydziłam się rozstepów i tego, że nie jestem dość wygimnastykowana. Unikałam tego przedmiotu jak mogłam, zresztą samo zdrowie mi w tym pomagało (nawykowe skręcenia stawu skokowego i zwolnienie z ćwiczeń) i wpadłam w błędne koło. Im mniej się ruszałam tym byłam grubsza i mniej sprawna a to powodowało, że wstydziłam się ćwiczyć więc tego nie robiłam. W wieku 14 lat ważyłam 68 kg przy wzroście 159.
W liceum jakoś samo się straciło i tak pewnie coś koło 62-64 było przy wzroście 164-166. Oczywiście walkę z wagą prowadziłam zawsze. Bezskutecznie. Nabawiłam się tylko efektu jo-jo i brzydkiej cery, wypadania włosów, rozstępów, itd.
Studia... miłość... tęsknota
Raz udało mi się bardzo ładnie zeszczupleć, ludzie mnie nie poznawali, bardzo się sobie podobałam, nabrałam chęci do wszystkiego. Niestety efekt krótkotrwały. cóż.. jak zwykle
Z każdym nowym wyzwaniem mówiłam sobie, tak, to już ostatni raz, tym razem będę się mądrze odchudzała, raz na zawsze...
i co?
I nic...
Koniec studiów poznałam mojego męża ( nie byłam chudzinka ale tez nie olbrzym, taka przy kości rubensowska blondynka). niemożność częstego spotykania się spowodowała, ze zeszczuplałam w kilka miesięcy, po prostu uschłam z tęsknoty do wagi 53-54 kg przy wzroście 167!
I to był mój wymarzony czas. Ubrania w rozmiarze 36. We wszystkim wyglądałam ładnie, śmiałam się do własnego odbicia. To był najlepszy czas w moim życiu. Ale tęsknota się skończyła i przyszło codzienne szczęście, wspólne kolacyjki, wyjścia na miasto i szybciutko zaczęłam przypominać dawną siebie.
W trakcie naszego związku już kilka razy tyłam i chudłam ok 10 kg. Zawsze bardzo szybko i jedno i drugie.
Wiem, że niezdrowo, wszystko wiem.
Przed ślubem ważyłam 74 i musiałam coś z tym zrobić. Pierwszy raz zaczęłam się ruszać. Trzy miesiące dzień w dzień na siłowni i dieta przyniosły efekty. Do ślubu ważyłam co najmniej 10 kg mniej. Myślałam, że już musi być dobrze, że to zostanie, ale znów się myliłam. Nawet ruch mnie nie ustrzegł przed efektem jo-jo. Mąż gotuje w domu i to wspaniale mu wychodzi. Niestety on nie tyje, ja przeciwnie, a wydaje mi się, ze nie jem bardzo dużo.
Pierwsze załamanie przeżyłam w styczniu. Waga ponad 74. Najwięcej w życiu. W nic się nie mieściłam. Zaczęłam płakać, chodzić smutna i załamana. TŻ chciał mi pomóc bardzo i pomógł (zresztą on sam nigdy mi nie powiedział, że mu się mniej podobam, czuję się akceptowana w pełni, bo kocha mnie za to jaka jestem a nie jak wyglądam. Ale sama wiem ,ze na pewno wolałby mieć przy boku szczuplejszą mnie, taką, którą się pochwali, za którą ktoś się obejrzy i mnie z tym źle, bo chciałąbym taka być). Zapisywaliśmy wszystko co zjadłam. Przez półtora miesiąca 5 posiłków dziennie, mało węglowodanów dużo białka, dużo warzyw, nie łączenie, tylko drób i ryby. Gotował mi i bardzo wspierał. Kupiliśmy wagę - zeszło do 68 i ... pojechaliśmy w podróż poslubną do ciepłych krajow. A tam all inclusive i nie mogłam nie spróbować. Po powrocie nie wróciłam do diety.
I tak doszliśmy do dnia dzisiejszego ,a raczej wczorajszego.
Spojrzałam w lustro i odechciało mi się żyć. Nienawidzę siebie, tego jak wyglądam, tego jaka jestem beznadziejna, że nie potrafię nic z tym zrobić, tego, że zaprzepaściłam już tyle razy efekty, że już wyglądałam łądnie ale znów się zapuściłam.
Nie mam siły znów walczyć, nie mam już motywacji. Nie wiem czego chcę i czego się spodziewam po wyzewnętrznieniu się na tym forum...
Nie chcę tak żyć. Chcę być szczupłą wesołą kobietą. Jak to osiągnąć? Jak siebie zaakceptować?
Pomóżcie mi schudnąć.
|