| Przyczajenie 
				 
				Zarejestrowany: 2010-12 
					Wiadomości: 9
				      | 
				  
				Zamieszkać razem...
				 
 
			
			Chyba rozbudziła się we mnie potrzeba 'wspólnego życia' czyli zamieszkania razem. A w tż najwyraźniej nie.I rodzi nam się problem...
  
 Jesteśmy razem prawie 4 lata, oboje mamy po 21, studiujemy.
 Przeglądając to co tu piszecie zauważyłam, że wg Was już od dawna powinniśmy mieszkać razem. Ale wynika to chyba z tego, że jesteście (większość z Was, a przynajmniej te, których posty rzuciły mi się w oczy) troszkę ode mnie starsze. U nas to wygląda tak, że oboje jesteśmy dla siebie pierwszą miłością, pierwszymi partnerami seksualnymi. Jesteśmy bardzo młodzi. Dotychczas sprawa wspólnego mieszkania nie była poruszana, ale ostatnio coraz częściej o tym myślę...
 Myślę też o tym, żebyśmy zaczęli bardziej poważnie podchodzić do związku. Żebyśmy zaczęli planować (chociażby wakacje - jako studenci mamy 3 miesiące wolnego i fakt, wyjeżdżamy gdzieś razem, ale na tydzień, dwa, a resztę każde z nas planuje samo. A chciałabym, żeby to się zmieniło). Chciałabym, żebyśmy nie bali się mówić, choćby w żartach: 'powiesimy takie zasłony w naszym domu' albo 'będziemy to opowiadać naszym dzieciom'. On chyba boi się, że ja bym takie teksty potraktowała jako deklarację. A dla mnie to by był po prostu znak, że on myśli o nas poważnie.
 
 
 W sumie fajny ten nasz związek. Nie jest idealnie, ale mimo młodego wieku wiem, że nigdy nie będzie. Bajka jest tylko na początku, a później przychodzi szara rzeczywistość, którą trzeba się nauczyć ubarwiać. Wiem też, że związek to sztuka kompromisu - ktoś będzie dostawał co tydzień kwiaty, ale do zepsutego kranu wzywał fachowca, a ja kwiaty zobaczę może dwa razy do roku, ale mam wszystko w mieszkaniu naprawione zanim zauważę, że w ogóle się zepsuło.
  Komuś będzie odpowiadać inny układ, mi odpowiada taki. To tylko przykład, a tak ogólniej chodzi mi o to, żeby pokazać, że dogadujemy się, uzupełniamy, naprawdę uważam że dobrze się dobraliśmy. Podobne temperamenty, zainteresowania. Nawet jak rozmawiamy o naszych współlokatorach (oboje wynajmujemy ze znajomymi mieszkania w mieście gdzie studiujemy), o tym co nas w nich wkurza, to okazuje się że rewelacyjnie by się nam razem mieszkało. I nie tylko ja tak uważam. On też często mówi, że jesteśmy dobrze dobrani.
 
 To, co nas łączy jest cudowne, ale boję się, że jeśli nie pójdziemy do przodu, tylko będziemy stać w miejscu, 'chodzić ze sobą' jak gimnazjaliści, zamiast 'być ze sobą' jak dorośli ludzie, ten związek się po prostu rozchodzi i rozstaniemy się właściwie bez powodu. Powodem będzie to, że się znudzimy tą stagnacją, nie będzie żadnego postępu.
 
 Rozmawiałam z nim o tym jakieś dwa, trzy tygodnie temu. Pokłóciliśmy się ostro, usłyszałam parę niemiłych zdań... Między innymi ironiczne 'Ahaaa, czyli chcesz żebym ci się oświadczył? Zapomnij!' i że jeśli czekam na konkretne deklaracje z jego strony to nie mam na co liczyć. Podłamało mnie to, bo po co w takim razie te 4 lata? 4 bardzo fajne lata, ale nieprowadzące do niczego...
 Później przeprosił, powiedział, że on mnie traktuje bardzo poważnie, że go zaskoczyłam i powiedział to w emocjach, a chodziło o to, że w tej chwili nie jest na to gotowy, ale wciąż jeszcze się zmienia i żebym nie przekreślała związku z tego powodu, bo pewnie zmieni mu się myślenie, tylko musi do tego dojrzeć. Nie mam powodów, żeby w to nie wierzyć. Od czterech lat dorastaliśmy razem i ten proces wciąż się nie zakończył.
 Od tamtej rozmowy jest lepiej. Widzę, że on też inicjuje różne 'wspólne' przedsięwzięcia (chociażby wspólne wybieranie prezentów dla moich i jego rodziców – zawsze coś).
 Zawarliśmy wtedy pewien 'układ' - wakacje planujemy i spędzamy razem, a mniej więcej za rok zamieszkamy wspólnie. To znaczy, to była moja propozycja, a dokładniej żądanie. Może niezbyt to fajne żądać od kogoś takich obietnic, ale ja po prostu wiem, że jeśli wciąż nie będzie stabilizacji, ten związek nie przetrwa do końca wakacji. Ja, mimo że kocham, nie dam rady psychicznie. Więc lepiej już teraz się określić.
 Usłyszałam, że wakacje ok, a co do mieszkania to zobaczymy... Że jest to bardzo prawdopodobne.
 Czyli coś osiągnęłam.
 
 Ale później zaczęłam myśleć, że ten rok to dla mnie i tak za długo... Że najlepiej byłoby już po wakacjach. Na wakacje pojedziemy do domu rodzinnego, do pracy za granicę, czy co tam zaplanujemy, a po nich wynajmiemy mieszkanie razem. Bo przecież nie ma sensu wynajmować na pół roku i zaraz się przeprowadzać (same problemy ze znalezieniem kogoś na swoje miejsce w mieszkaniu). Poza tym - w tym roku oboje kończymy licencjat. Magistra chcemy robić zaocznie, a w tygodniu pracować, więc to już jest jakiś krok w stronę dorosłości. Wtedy już nie będziemy studentami, tylko te studia będą tak jakby uzupełnieniem. To już najwyższy czas coś zmienić w życiu, pójść do przodu.
 Czyli albo po tych wakacjach, a jeśli nie - pewnie dopiero po przyszłych. A tak długo ja na pewno nie wytrzymam.
 
 Więc ja chcę, on nie, ale tego nie przekreśla. Bardzo go kocham, więc póki co zostawiam ten temat.
 
 Później natomiast zaczęłam się zastanawiać, czy ja na pewno chcę tego wspólnego mieszkania? Czy rzeczywiscie jestem na to gotowa, czy też to jest taka moja zachcianka?
 Trochę mnie to przeraziło... Żadnych zaręczyn póki co nie oczekuję, ale to będzie już jak małżeństwo. Czyli będę musiała się przyzwyczaić do teściowej...
 Nie powiem, kobitka bardzo fajna, mamy dobry kontakt. Jego ojciec też, brat i bratowa również. Z każdym z nich mogę pogadać. Pod warunkiem, że rozmawiamy w cztery oczy. Bo jak się zbiorą wszyscy... to ja się tam trochę czuję jak intruz. Oni mnie tak absolutnie nie traktują, wręcz przeciwnie, już by chcieli żebyśmy się hajtnęli i mieli dzieci. Ale ja sama nie wiem dlaczego się tak czuję. Prawie się nie odzywam, tylko się uśmiecham i odpowiadam na pytania i czuję się bardzo niepewnie. Fakt, ogólnie jestem małomówna, ale nie aż tak.
 Jako nastolatka byłam nieśmiała, więc może dlatego? Na początku jak do niego przychodziłam czułam się nieswojo przy jego rodzicach, powiedziałam tylko 'dzień dobry' i uciekałam, wstydziłam się, nie potrafiłam się otworzyć. Ale myślałam, że z nieśmiałości się wyrasta. A tu zonk - coś jednak jej we mnie zostało. Może też o to chodzi, że mam pewną świadomość, że u jego rodziców jestem 'spalona' za to jak się kiedyś zachowywałam.
 Nie wiem. W każdym razie wiele rzeczy zrobiłam źle, mało tego wciąż źle robię. Czasem sobie myślę, że z nim nauczyłam się jak to jest być z kimś, jakich błędów nie popełniać i teraz powinnam znaleźć kogoś innego i zacząć od początku, idealnie.
 Ale sama siebie ganię za te myśli. Kocham go bardzo mocno, wiem że on mnie też. Przeszliśmy razem wiele, prawie się rozstaliśmy, ale przetrwaliśmy kryzys. Bardzo dużo się razem nauczyliśmy. Byliśmy razem kiedy kształtowały się nasze charaktery, przez to pewnie są tak podobne.
 To dobry związek. Szkoda go przekreślać z powodu różnego tempa dojrzewania.
 Chociaż...
 Czy ja wiem?
 Może to nie jest tak, jak mi się wydaje? Może ja wcale nie jestem dojrzalsza od niego w tej kwestii, jeśli tak mnie nurtuje sprawa z jego rodziną? Popatrzcie na to z boku i powiedzcie mi, jak to jest. Próbować go powoli, drobnymi kroczkami, przekonać do wspólnego patrzenia na przyszłość, czy dać najpierw samej sobie czas na upewnienie się, że to jest właśnie to czego chce?
 No ale tyle już jesteśmy razem... Jak nie teraz to kiedy zamieszkamy razem? Jak nie teraz to nigdy, bo nawet najlepszy związek może się rozpaść, jeśli nie idzie naprzód.
 
 Przepraszam za tak długi tekst. Dziękuję tym, które dobrnęły do końca
  Musiałam napisać wszystko, żeby nie było niedomówień i nieporozumień, żeby jak najlepiej naświetlić Wam sprawę. Liczę na jakieś rady, przemyślenia od bardziej doświadczonych koleżanek.
 Pozdrawiam
   
				 Edytowane przez pasta z krewetek
 Czas edycji: 2010-12-28 o 03:19
 |