|
Przyczajenie
Zarejestrowany: 2011-07
Lokalizacja: strawberry fields (forever)
Wiadomości: 2
|
Co się ze mną dzieje?
To mój pierwszy post na forum, dlatego wszystkie Forumowiczki ciepło witam 
Postanowiłam opisać to, co mnie gnębi, bo potrzebuję kogoś, by po prostu się wyżalić i upewnić się, że to nie jest tylko moje przewrażliwienie.
Mam 17 lat. Na dietę przeszłam prawie rok temu. Złożyło się na to wiele czynników - stosunek otoczenia do mnie (wiele osób, często niezbyt delikatnie sugerowało mi, że powinnam schudnąć - a z wagą zawsze miałam problem ze względu na to, że w domu nie uważało się na to, co się je), ponadto poznałam kogoś, kto bardzo mi się spodobał (nieśmiałość przeszkodziła mi jednak w chociażby odezwaniu się do Niego... byłam na tyle płytka, by myśleć, że jeśli schudnę, sam zwróci na mnie uwagę). O zdrowym odżywianiu wiedziałam niewiele. Najpierw było znośnie, z czasem ograniczałam kalorie, szczególnie pochodzące z tłuszczy i węglowodanów. Ponadto intensywnie ćwiczyłam (a nigdy wcześniej nie zajmowałam się aktywnością fizyczną, wolałam siąść i poczytać). Rodzicom i przyjaciołom, kiedy zaczęli się o mnie martwić, tłumaczyłam, że jeszcze troszeczkę i zmienię wszystko. Jeśli jednak coś dodałam, ujmowałam gdzie indziej tak, by było to jak najmniej widoczne. Zaczęłam swoim postępowaniem i uporem ranić bliskich. Nie zamierzałam niczego zmieniać, długo by opowiadać, jakie rzeczy wyprawiałam. Dodatkowym napędem był komplement, jaki usłyszałam od nieznajomego w pociągu, oczywiście przypisałam go swojej "prawie idealnej" wadze. Wkrótce zaczęły się problemy w szkole, moją sprawą postanowili zająć się nauczyciele. Pojawiły się również problemy ze zdrowiem, trudności ze skupieniem uwagi w szkole (a jestem uczennicą, która nie pozwala sobie na lenistwo). Od mniej więcej czterech miesięcy jestem pod opieką dietetyka. Jem znacznie więcej, osoba, która mnie nie zna nie powiedziałaby zapewne, że jem jak "anorektyczka". Moja waga idzie jednak delikatnie w dół, a ja czuję, że popadam w jakąś paranoję. Nie umiem tego zmienić... Obsesyjnie pilnuję godzin posiłków, zanim coś zjem, wyliczam kaloryczność oraz proporcje białek, tłuszczy i węglowodanów, wymyślam sobie jakieś chore zasady... Rezygnuję ze spotkań towarzyskich, bo "trzeba zjeść" o danej porze. Jem tylko to, co własnoręcznie przygotuję, oczywiście w oparciu o wagę kuchenną. Z drugiej strony (co najgłupsze) nie potrafię podzielić się z siostrą np. owocami, które są "moje", bo boję się, że nie wystarczy do posiłku, że czegoś w nim zabraknie i utyję. Ćwiczę codziennie, ale to już nic ciężkiego - stretching, pilates. W sumie może się wydawać, że to niegroźna obsesja, ale potwornie męcząca. Nie wiem już, gdzie jest granica między normalnością a szaleństwem. Zrezygnowałam z ogniska, bo wiedziałam, że będę musiała coś zjeść. Zrezygnowałam z wyjazdu wakacyjnego, bo boję się, że będę zmuszona zjeść coś takiego, po czym utyję. Nie chcę chudnąć, ale boję się przytyć.
Czy to już zaburzenia odżywiania? W sumie to krótki okres czasu, ale może właśnie dzięki temu da się coś zrobić? Szukałam pomocy u psycholog, ale ona mówi, że jestem o krok od zaburzeń odżywiania, tymczasem ja niepokoję się, że może już się w nie wplątałam...
|