moja rodzina organizowała takie zjazdy
dopóki żyło "starsze" pokolenie, czyli moi dziadkowie- było to normą że w wakacje co roku zjeżdzamy na wieś na "zajazd"

tak mój Dziadek o tym spotkaniu mowił.
Co do logistyki- zjeżdzała się cała Polska, no może oprócz Mazur, bo akurat tam nie mamy rodziny (ubolewam nad tym), tak więc była rodzina ze śląska, z pomorza, z totalnych rubieży wschodnich (tu najwięcej) i nawet ciocia z wujkiem "niemcem" czyli emigranci
Wyglądało to tak, że zjazd odbywał sie zawsze w weekend (z opcją przyjazd w piątek-impreza sobota-niedziela i wolny poniedziałek na posprzątanie i wyjazd) część rodziny przyjeżdzała nawet tydzień wcześniej i np. szykowała ciasta, wędliny i inne specjały (wszystko "swojskie")
Zjazd odbywał sie na wsi na "ojcowiźnie" w lato, pod gołym niebiem.
Stoły i ławy ustawialiśmy w kwadrat pośrodku zawsze było miejsce na wielkie ognisko (później też grilla), dzieci bawiły się na podwórku (byłam dzieckiem wtedy więc to mnie najbardziej interesowało z kim się będę mogła pobawić i gdzie)
była naszykowana duża piaskownica dla dzieciaków i atrakcje typu jazda na koniku, poza tym dzieci miały swój kącik przy domu (na wypadek gdyby było zimno i głównie tam przebywały)
dorośli siedzieli na dworze (nawet gdy padało trochę), jedli,pili i bawili się do później nocy- coś na kształt wielkiego wiejskiego wesela, tyle że bez państwa młodych
Zawsze w takie zjazdy rodzinne pojawial sie ktoś nowy w rodzinie i było oficjalne przedstawianie "nowego"

bo raczej w mojej rodzinie nie kultywowało się wielkich wesel (więc czasem tylko pół rodziny poznało nową osobę)
co do samego szykowania to wielu rzeczy nie widziałam- ale włączały się w to prawie wszystkie osoby które przyjeżdzały dzień czy dwa dni wczesniej- co roku były to różne osoby.
Roboty było z tym dużo, bo zjeżdzało się ok. 120-180 osób minimum.
Na największym zjeździe było ok.250 osób (ale sporo z tego to dzieci) sztućce i naczynia -plastikowe albo inne jednorazowki (żeby nie było dużo zmywania), tylko wiadomo takie większe naczynia typu rondle, patelnie, garnki, wazy były "normalne" i chyba wypożyczane (jak na wesele)
co do osób obsługujących- tez we własnym zakresie (było tłumaczone tu i tu są lodówki, tu są napoje, tam jest papier toalet. itp- i każdy po trochu pomagał),
sprzątanie- w poniedziałek (bo w niedzielę "nie wypada") kazdy coś pomagał.
Aha- zawsze rodzina coś ze sobą przywoziła (każdy coś innego- ustalane odgórnie np. ci ze śląska słodycze dla dzieci, tamci z pomorza- mięso, "wioskowi"-ziemniaki i warzywa, itd...)
aha- dla "starszego pokolenia" były też przygotowane specjalne pokoje na wypadek gdyby im się zachciało posiedziec we własnym gronie albo pójść wczeniej spać.
A...spanie- starsze dzieci i młodzież na sianie w stodole (obrzydliwość! nie cierpiałam tego), młode i średnie pokolenie (czyli tacy do 40lat) namioty na polu, lub ci wygodniejsi- materace w domach na podłodze
Starsze pokolenie- na łożkach i łóżkach polowych w domu w specjalnie przygotowanych pokojach (wyglądały jak sale szpitalne

łóżko obok łóżka)
aha...część rodziny która przyjeżdzała z zagranicy i bywali u nas po 2-3 tygodnie wynajmowała na czas zjazdu pokoje w moteliku, teraz myśle, że pewnie jakimś gospodarstwem agroturystycznym byśmy się ratowali...
chciałam Ci tylko powiedzieć, ze to wspaniała sprawa takie zjazdy i nie tylko dla starszego pokolenia, przede wszystkim dla młodych- żeby znaleźli swoją tożsamość, wiedzieli skąd pochodzą, znali rodzinę.
Mi bardzo brakuje tych zjazdów, bo rodzinkę widzę obecnie tylko na fotkach na naszej klasie

a kiedyś jeździliśmy do siebie na wakacje, oni przyjeżdzali do nas...fajne to było
co do menu- według mnie najprościej i najtaniej będzie własnie grillować- kiełbaska, kaszanka, ewentualnie dla delikatniejszych podniebień - kurczaczek
piwo- wiadomo, w lato najlepiej chłodzi (nawet bezalkoholowe) mój dziadek robił podpiwek i wszyscy do pili, kompoty (litrami szły i tanio się je przygotowuje)
ziemniaki (z ogniska-pychota), bigos, na śniadanie- jajecznica
dla dzieci- wiadomo trzeba osobno przygotować jakieś delikatne potrawy, no ale to juz wedle uznania.
i jeszcze jedno aha- u nas zawsze było nagłośnienie, nie mówię tylko o muzyczce,ale też po prostu mikrofon żeby np. dziadki mogli poopowiadać historie rodzinne albo dla dzieci na "występy"
czasem też trzeba było wszystkich zwołać- wtedy dobrze mieć coś co mówi głośniej niż tłum
