Czytam ten wątek do długiego czasu, trudno mi spojrzeć na siebie i swoje zachowania w związku z boku... Od razu powiem, że nie mam zaawansowanej anoreksji czy bulimii, w ogóle czasem myślę, że nic szczególnego mi nie dolega... No ale jednak przesiaduję na tym forum.
Zastanawiam się, czy to, że mam nadmierne wymagania wobec samej siebie może się też przekładać na partnera, i czy to wynik moich "zaburzeń", czy też po prostu mam taki głupiutki charakter...
Ja mam wrażenie, że muszę być dla niego najlepszą, najbardziej błyskotliwą, ale przede wszystkim najpiękniejszą i najszczuplejszą ozdobą. Oczywiście - nie jestem, ale moje działania są podporządkowane temu, by ciągle o to zabiegać (odkąd jesteśmy razem, schudłam sporo, jakieś 20% swojej wagi wyjściowej i mam trochę wrażenie, jakbym robiła to, żeby mu się przypodobać, mimo że nigdy nie dał mi do zrozumienia, że lubi chude czy powinnam schudnąć, wręcz przeciwnie). Ponadprzeciętnie (delikatnie mówiąc

) staram się perfekcyjnie wyglądać, nie przyznawać się do słabości, ukrywać je wszelkimi możliwymi sposobami. Poza tym - oczekuję nieustannych zachwytów, nieustannego potwierdzenia, że jemu zależy - i jako takie potwierdzenie nie wystarcza mi sama świadomość, że jest przy mnie i mnie kocha - moja głowa ciągle wymyśla sobie, co jeszcze on powinien zrobić/powiedzieć żebym wreszcie poczuła się "ukochana". jak dziecko, głodne (dobre określenie, swoją drogą

) jakichś wyidealizowanych, niekiedy komicznych dowodów miłości. Typu - nie powiedziałeś dziś że ładnie wyglądam = wyglądam dla ciebie brzydko = nie kochasz mnie = nie kochasz mnie, bo jestem brzydka i gruba = pokochasz mnie, gdy się zmienię, wtedy będziesz ze mnie dumny, wtedy na pewno codziennie będę słyszeć od ciebie, że pięknie wyglądam.
A on? według mnie ciągle nieczuły, ciągle niedbający o moje uczucia, ciągle mało mi komplementów, dowodów uznania dla tego jak wyglądam (dowody uznania dla tego kim jestem, jak się zachowuję, co myślę - nie obchodzą mnie)...
Powiedziałam mu w wielkim skrócie, że mam problem z jedzeniem, mniej więcej opisałam czym to się objawia etc. - przyjął to do wiadomości, przejął się, ale - w przeciwieństwie do mojej rodziny czy przyjaciół - nie roztoczył nade mną ochronnego klosza, nie obchodzi się ze mną jak z jajkiem i ogólnie traktuje mnie tak samo, jak traktował, nie wiedząc. Mówi mi otwarcie, że wie, że jego prośby/groźby nie odniosą żadnego skutku. Zaznaczam, że mojemu życiu nic nie zagraża, nie jestem wychudzona, wyglądam i zachowuję się, przynajmniej na wierzchu, dość normalnie, a on nie wie (i nie powiem mu) co dokładnie robię, gdy zostaję sama (sporadyczne wymioty, OES, ćwiczenia, liczenie kalorii kontra obżarstwo). Racjonalna i "obiektywna" strona mnie wie, że on robi dobrze, bo gdyby mi "matkował", pielęgnowałby moje objawy. Druga strona mnie twierdzi, że jest po prostu bez serca i oburza się, że jak on może (i ta strona wygrywa).
Do tego dochodzą wątpliwości - może to, że uważam, że mój facet mnie nie kocha, nie podobam mu się etc wcale nie wynika z moich problemów, tylko może PO PROSTU TAK JEST?...
dramat. ale jakoś moja historia nie pasuje do Waszych, więc znowu skłaniam się ku wersji, że może zwyczajnie mój facet się pomylił, nie kocha mnie, i nie mogę tego tłumaczyć swoimi jedzeniowymi historyjkami.
nic już nie wiem...