Dot.: Pracy szukamy - ciągle się wspieramy i nigdy nie poddamy! cz.4.
Ech i zrobił się dym.
Jeśli chodzi o pytanie o zarobki - dla mnie to najbardziej przykre i stresujące pytanie w rozmowie rekrutacyjnej.
Nie mniej po jakimś czasie - zawsze podawałam minimalną za którą jestem w stanie sama przeżyć. Bo po cholerę mam mówić mniej jak i tak się za to nie utrzymam.
Po prostu wyliczyłam wszystko - mieszkanie, media, dojazdy, żywność - na zasadzie +/- tak żeby przeżyć i podawałam wyliczoną kwotę lub widełki (gdzie minimum było to wyliczenie). Żeby nie było zawsze brałam pod uwagę miejsce ewentualnego zatrudnienia. Jeśli było to moje miasto gdzie mogłam mieć pomoc rodzinną koszty były inne jednak gdy aplikowałam dalej wyliczałam realnie czyli to co muszę wydać.
Z drugiej strony - pracodawca!
Na ten moment wiem coś o tym. Dostaje multum różnych aplikacji bez ładu i składu (przykład: po co komu doktorant języka bułgarskiego na stanowisko młodszej księgowej?)
Teraz przykład z tego misz-maszu aplikacji - 50 jest pasujących do stanowiska. Z tych 50 około 10 trafia w sedno. Stąd pytanie o zarobki bo przecież pracodawca też kupuje "kota w worku" i zapewniam, że na przestrzeni tych 10 aplikacji może być rozpiętość oczekiwanych zarobków w ramach +/- 1.000 netto. To kogo wybierze?
Kobietki pomyślcie ile musicie mieć żeby żyć i podawajcie taką kwotę.
|