Przyczajenie
Zarejestrowany: 2013-03
Wiadomości: 7
|
Na czym polega mój problem?
Witam.
Dziwne pisać pierwszy post na forum właśnie w dziale "Intymne", ale wizaż czytam już od kilku lat. Czytałam wiele wątków o rozstaniach i problemach osobistych. Niektóre z Was mają więcej życiowego doświadczenia i wiele mądrych myśli do przekazania, dlatego zdecydowałam się wreszcie sama napisać o tym, co mnie dręczy.
Trudno zacząć, ale spróbuję opisać sprawę tak precyzyjnie jak tylko umiem. Ponieważ nie da się tego zrobić chronologicznie, bo wdawałbym się w niepotrzebne wątki z całego swojego życia, napiszę o swoich dotychczasowych spostrzeżeniach z kilku sytuacji.
Problem z którym się zmagam, dotyczy moich relacji z mężczyznami i nieumiejętności radzenia sobie z uczuciami.
Miałam dotąd 3 chłopaków. 2 z czasów licealnych - chłopcy inteligentni, jeden obecnie studiuje medycynę i skończył szkołę muzyczną, z drugim połączył nas sport. Pierwszy był moją wielką miłością - uważałam, że skoro tak cudownie się porozumiewamy, skoro możemy rozmawiać i śmiać się całe noce to będzie uczucie, które nie ustanie. Było bardzo intensywnie i tak szybko, jak zaczął się nasz entuzjazm, tak szybko w Tomku ten entuzjazm zgasł. Byliśmy ze sobą ponad pół roku. Odczuwałam to jako mocne uderzenie, jakbym faktycznie spotkała drugą połowę siebie. Sądziłam, że więź duchowa i pociąg fizyczny to bezsprzecznie oznaki miłości. Tomek czekał na mnie zawsze pod salą, gdzie miałam zajęcia - rozmawialiśmy w szkole, w drodze do domu kiedy mnie odprowadzał, na spacerach. Chłonął moje fascynacje literackie, ja chłonęłam opowieści o słojach na drewnie, z którego wykonuje się skrzypce i nośności dźwięków. I teraz napiszę już z perspektywy czasu: zdaje mi się, że mój pierwszy raz nie wyglądał typowo. Wtedy dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że coś musiało być z moją psychiką nie tak. Parę dni po tym, jak pierwszy raz w życiu się całowałam, poszłam z chłopakiem do łóżka. Nie było aury zakazanego owocu, poznawania siebie krok po kroku. Nie było najmniejszego zawstydzenia, ani obaw. Zamiast tego zupełnie bezpruderyjnie dwóch nastolatków bawiło się seksem. Pamiętam tylko jeden zdroworozsądkowy moment zawahania, kiedy zastanowiłam się: "co on o mnie teraz pomyśli". Ale uznałam, że jesteśmy tak wyjątkowi, że on czuje tak samo jak ja, że to jest po prostu oczywiste. A jednak nie czuł. Po 4 kolejnych miesiącach przeżywania tych namiętnych spotkań, zauważyłam już zmianę w tym, jak na mnie patrzy. Przed wakacjami strasznie posmutniał, zaczął mi tak jakby umykać, tłumaczył się nawałem pracy. Nie wiedziałam wtedy, co robiłam źle i dotąd nie w pełni to rozumiem. W każdym razie, zerwał ze mną przed wakacjami. Po paru nieprzespanych tygodniach ocknęłam się, że ani razu przecież nie powiedział mi, że mnie kocha Dostawałam kwiaty, byłam całowana po rękach, komplementowana na setki sposobów. Kiedy w naszej ostatniej rozmowie zapytałam: co się dzieje, co przede mną ukrywa? Rozpłakal się (!) i powiedział, że mnie nie kocha. Później przez rok słyszalam od znajomych, że jest nieszczęśliwie zakochany w jakiejś dziewczynie. Wiem, że pod koniec liceum udało mu się ją zdobyć, i dotąd są razem.
Nie będę opisywać zmagań z depresją. Po paru miesiącach stanęłam na nogi, uleczyłam się nauką i sportem, a po przemyśleniu uznałam, że jestem bardziej zaskoczona niż załamana. Słysząc od znajomych, że dziewczyna za którą się ugania nie należy do najbystrzejszych i najambitniejjszych, wytłumaczyłam sobie to prosto: życie jest zasrane, bo ludzie zakochują się nie w tych osobach, co trzeba. Nawet mu trochę współczułam, stwierdzając jak wiele stracił. Miałam wtedy jeszcze bardzo wysokie poczucie własnej wartości. Pogodziłam się z tym i racjonalnie, jak wtedy sądziłam, zwątpiłam w prawdziwe uczucia.
W międzyczasie jednak odczuwałam straszne poczucie braku. I teraz czas przejść do sedna. Nie pamiętam mojej mamy - chorowała na serce, i zmarła kiedy miałam 3 latka. Tata pił i walczył z depresją odkąd pamiętam. Zarabiał wystarczająco, żeby jakoś przetrwać, ale przede wszystkim był zniszczony śmiercią mamy. Nie wiedział, jak radzić sobie z małym dzieckiem. Kiedy podrosłam, z dojazdu zajmowała się mną siostra mamy, jednak jej troska ograniczała się do zadbania o opłacenie obiadów na szkolnej stołówce, kupna paru ubrań i sprawdzenia, czy chodzę do szkoły. Nikt się mną nie przejmował, nikt nie rozmawiał, nie wypytywał, nie tulił. Babcia, która z nami mieszkała chorowała, i popołudnia spędzałam z nią przed telewizorem, czasami zamieniłyśmy parę zdań.
Kiedy dzisiaj myślę o moim dzieciństwie, sądzę że - paradoksalnie - byłam wtedy szczęśliwa. Nie pamiętam, żebym czuła się pokrzywdzona, żeby cokolwiek mnie uwierało w tej sytuacji. Wprost przeciwnie: w szkole i na podwórku byłam przebojowym, żywym i odrobinę bezczelnym dzieckiem. Ponieważ nie miałam kobiecego wzoru, byłam typową wyszczekaną chłopczycą. Brylowałam w szkole, grałam we wszystkie możliwe sporty zespołowe. Nie miałam problemów z kontrolą rodziców, jak inni. Robiłam to, co chciałam, wtedy kiedy chciałam i tak, jak sobie tego życzyłam.
Kiedy byłam w 3 klasie sp przeprowadziliśmy się do innej miejscowości, ponieważ tata się ponownie ożenił. Nie wnikając w szczegóły, kobieta którą wybrał okazała się antytezą złej macochy. Od tamtego czasu mam i miałam wspaniałą mamę. Z jednym ale: Jej miłość wobec mnie jest surowa, "ojcowska" właśnie, bardzo wymagająca. Rozmawiam z mamą o wielu rzeczach, ale są sprawy, które trudno powiedzieć komuś, czyjej opinii się człowiek obawia i ew. wstydzi.
Nie okazywano mi takich uczuć, jak: szczególna uwaga, czekanie na mnie, przytulanie, jakiekolwiek oznaki czułości. W szkole byłam prymuską, a odkąd w gimnazjum "przeistoczyłam się w kobietę" (zmieniłam drastycznie sposób ubierania się, zaczęłam dbać o swój wygląd, nagle odkryłam piękno własnego ciała i na podstawie obserwacji kreować sobie pewien swój kobiecy image) - zyskałam zainteresowanie kolegów.
Po tamtej pierwszej nieszczęśliwej miłości, zaczęło odzywać się we mnie coś dziwnego. Pustka, straszne poczucie samotności, bolesna i powiedziałabym dramatyczna potrzeba intymnej relacji z drugą osobą.
W Konradzie nie byłam zakochana. Spośrod chłopców, którzy próbowali się do mnie zbliżyć, był po prostu najsympatyczniejszy. Dobrze nam się rozmawiało, był urzekający. Poznaliśmy się na bieżni ośrodka, gdzie czasowo trenowałam do zawodów. Znowu seks, było spokojnie i miło, ale rozstaliśmy się po wspólnym stwierdzeniu, że "to nie było to".
Stawałam się coraz smutniejsza, coraz bardziej zgaszona. Straciłam zainteresowanie literaturą, uszła gdzieś radość z sukcesów naukowych. Zaczęłam więcej imprezować, na moment przed maturą zaczęłam pić na imprezach. Miałam przygodę z dziewczyną. Zaczęłam łapać się na tym, że mam problem ze swoją seksualnością. Na początku odczytywałam to powierzchownie - wybujała fantazja, duże potrzeby. Ale potem zrozumiałam, że to dramatyczna potrzeba bliskości. Wiedziałam, że bez uczucia i przygodnie tego nie dostanę, więc mając różne okazje, powstrzymywałam się przed seksem. Ale nie dlatego, że brzydziłam się "puszczalstwem" - chciałam to robić, powstrzymywałam się rozsądkiem i szacunkiem do siebie wbrew własnym pragnieniom. Mam trójkę dobrych przyjaciół, jednak żadne z nich - nie mając podobnych doświadczeń - nie jest w stanie mi w żaden sposób pomóc. Niezależnie od tego, czy są sami, czy są w związku, nie przeżywają takiego stanu.
W szkole podobałam się chłopakowi, który był moim przeciwieństwem: niezbyt zdolny, niezbyt przebojowy. Ale poukładany. Poprosił mnie o spotkanie. Zaczęłam się z nim widywać raz na jakiś czas, dużo rozmawialiśmy o sporcie, oboje przygotowywaliśmy się do matury. Widziałam, że bardzo się we mnie zakochał i poczułam nareszcie to, czego pragnęłam od dawna. Czułość, troskę, pewien rodzaj oddania i przywiązania. Na podstawie poprzednich doświadczeń uznałam, że chłopcy podobni do mnie, chcą mieć kobiety, które są od nich słabsze, mniej atrakcyjne fizycznie lub intelektualnie. Nie czułam do Igora ani pożądania fizycznego, ani intelektualnego. Ale czułam się kochana szczerze i postanowiłam, że z nim będę - z rozsądku. To brzmi śmiesznie, 19 latka która chce być z chłopakiem z rozsądku. A jednak. Depresja minęła, ogrzewałam się Jego miłością.
Wyjechaliśmy na studia. Myślałam, że czeka nas rozłąka, bo Igor był uczniem trójkowym. Ale dostał się na politechnikę, tam gdzie ja dostałam się na prawo. Pomimo tego, że w planach miał zostać w naszym mieście, po ledwo 3 miesiącach bycia razem (znaliśmy się rok, zanim staliśmy się parą) postanowił wyjechać za mną. Z różnych powodów, nie zamieszkaliśmy razem.
Jakiś czas temu usłyszałam od Niego, że "gdyby za mną nie wyjechał, nie pokochałabym Go". Że powoli wyblakłby w moich oczach. I to prawda. Przyjmując Jego miłość z czystej kalkulacji (byłam Jego pierwszą dziewczyną), z czasem zakochałam się. Tylko pokochałam dopiero wtedy, kiedy zabiłam miłość w nim.
Sama zaczęłam o Niego zabiegać, robić niespodzianki, organizować nasz wolny czas. Widząc Jego oddanie, dowody miłości jakie na każdym kroku na mnie spadały - uzależniłam się od Niego. Przez półtora roku czułam się kochana. Ale tym razem wpadłam w inną pułapkę. Związek zaczął się powoli, systematycznie, na skutek różnych wypadków rozpadać. Okazało się, że do siebie nie pasujemy: że moje zdroworozsądkowe podejście było błędem, za który teraz płacę.
Nie miałam z nim o czym rozmawiać. Znam się na sztuce, na filozofii, mam swoje koniki naukowe - Igor jest człowiekiem mądrym życiowo. Nie przeszkadzało mi to i nie przeszkadza dalej. Przez półtora roku z miłości wytrzymywał seanse niezależnych kin, a ja filmy sensacyjne. Jestem skomplikowana i emocjonalna - wśród ludzi nieznajomych i na uczelni jestem dość chłodna, ale przed osobą której ufam mogę łatwo się rozpłakać albo okazywać złość. Myślę, że żaden mężczyzna nie rozumie takich zachowań, które wśród kobiet są raczej powszechne. Facet czuje się wtedy bezradny, bo nie potrafi temu zaradzić, a to podkopuje jego poczucie męskości. Zaczęło się psuć, kiedy w trakcie sesji ja radziłam sobie świetnie, a on tracił sporo czasu (wg mnie nie radził sobie z ogarnięciem codzienności, fakt że wszystko nie jest gotowe samo z siebie mocno go przytłoczył) i miał coraz gorsze stopnie. Wspierałam go jak mogłam, choć w pewnym momencie zaczęłam się złościć. Oczekiwałam od Niego, że się zahartuje. Poza tym, była kwestia seksu. Będąc zupełnie bezpruderyjna, trafiłam na chłopaka nieśmiałego, który - jak w końcu zrozumiałam - robił wiele rzeczy dla mnie, i tylko dla mnie. Ja zasypiałam zadowolona, bo tulił mnie mocno i głaskał dopóki nie usnęłam - On zasypiał z wyrzutami sumienia. Potem zaczęło dochodzić do zupełnych nieporozumień w tej kwestii. Wiedziałam, że spowiada się z seksu, i powoli zaczęłam tracić ochotę na miłość. Mamy jednak podobne temperamenty (jego ogranicza wychowanie w silnej wierze) i wytworzyło się błędne koło. Dwoje niepasujących do siebie ludzi, z których każde walczy o to, żeby ta druga osoba czuła się zaspokojona i szczęsliwa.
Efekt?
Wszystko posypało się w tydzień. Kiedy wreszcie wypomnieliśmy sobie wszystko w spięciu, nie widzimy się od miesiąca. Na moje pytanie czy jest jeszcze szansa, usłyszalam przez telefon "nie wiem, sam jestem zagubiony". Usłyszałam też, że "nie czuł się kochany".
Od miesiąca czuję straszną pustkę. Kocham człowieka, z którym się nie rozumiemy. Wyreżyserowaliśmy sobie miłość, a teraz oboje cierpimy.
Dochodzę do wniosku, że jestem zdeterminowana przez poczucie braku. Nie umiem znaleźć sobie partnera, nie umiem przechodzić kolejnych etapów poznawania się z drugą osobą. Wskakuję na głęboką wodę, ale nie umiem pływać. Chciałabym stworzyć udany związek, ale kompletnie nie wiem jak.
Na pozór jestem osobą, której wszystko wspaniale się układa. Jestem pracowita i odnoszę sukcesy na studiach. Mam spore zdolności dostosowawcze, radzę sobie w życiu, pomimo różnych przeciwności. Mój przyjaciel żartuje często: "możesz służyć za przykład ascezy w XXI wieku: nauka, bieganie 4x tygodniu i organiczna kolacja". Mogę powiedzieć o sobie, że jestem bardzo ładną i niegłupią dziewczyną, która jednak jest totalnie zagubiona i pod tym bezpiecznym pancerzem ładu, zupełnie nieszczęśliwa.
Nie wiem do końca, na czym polega mój problem. Coraz mniej cieszę się życiem. Stałam się perfekcjonistką, nie odczuwam dumy z sukcesów które odnoszę. Ciągle odczuwam nieokreślony brak.
Czy któraś z Was ma podobnie? Nie umiem zapytać "co powinnam zrobić", ale po prostu chciałabym poznać jakieś opinie.
Edytowane przez bastylia
Czas edycji: 2013-03-03 o 22:23
|