Napisane przez kattmro
A co byście poradziły dziewczynie, która cały życie była wierząca, jako wierząca poznała fantastycznego faceta i jako wierząca za niego wyszła...... a potem wierzyć przestała?
Strasznie jest mi trudno.... bo nie mogę mu powiedzieć, że przecież wiedział co bierze. I jednocześnie zrezygnowanie z tej wiary to jedna z najbardziej świadomych decyzji jakie kiedykolwiek dokonałam i nie mogłabym do tego wrócić.
Jednocześnie czuję się jak oszustka. On jest praktykujący, chodzi do kościoła co niedzielę. Mieszkamy razem z jego teściami, którzy są jeszcze bardziej wierzący i praktykujący. Tak prawdziwie. Moja rodzina natomiast uważa się za wierzących ale bardziej "pod publikę", co jest chyba gorsze bo gdybym im powiedziała wprost że dla mnie ta wiara jest tym samym co grecka mitologia, to chybaby mnie wyklęli. No i cała mała społecznośc w której mieszkam - 100% katolików.
Ciężko mi, bo czuję się teraz tutaj jak wyrzutek trochę. Należę do osób bardzo tolerancyjnych i boli mnie nietolerancja innych, dlatego z nikim nie rozmawiam na temat wiary żeby nie zaczynać kłótni. Nie lubię być nawracana, tak samo jak sama nie czuję potrzeby przekonywania innych do ateizmu.
Mój mąż jest najwspanialszym człowiekiem na świecie dla mnie, zgadzamy się we wszystkim, tylko nie w tym jednym aktualnie. I boli mnie też, że nie ma tak otwartego umysłu zeby zaakceptowac mój wybór. On jest osobą publiczną i przeszkadza mu co inni pomysleliby o mnie gdybym mówiła wprost że nie wierzę. On się BOI nie wierzyć - co rozumiem, mając tak religijną matkę nie mógł wyrosnąć na nikogo innego. Ja chciałabym dać moim dzieciom (narazie ich nie mamy) wybór - szanowałabym każdy światopogląd.
Wątpię żeby on był z tego zadowolony, dla niego tylko jedna religia jest słuszna, a każde pokazywanie alternatywy jest kuszeniem diabła. I nie mam pojęcia co z tym zrobić. Nie przekonam go, że każdy światopogląd jest dobry jesli ludzie są szczęśliwi, on wie, że nie jest to mój kaprys więc też mnei nie nawraca. Więc w czym problem?
W tym, że on w zamian za "ciche tolerowanie" oczekuje ode mnie wszystkich pozorów katoliczki. Obraża się, kiedy nie idę z nim do kościoła, rzuca smutne spojrzenia kiedy mówię głośno co myślę. Narazie nie wie o tym nikt prócz niego, nie mówię tego głośno bo zostałabym sama. A jednak chciałabym mieć w nim wsparcie, bo to mój mąż i do tej pory staliśmy za sobą murem. Poza tym jestem cicho, bo jak mówiłam czuję się winna, jakbym go oszukała - ożenił się z wierzącą, a dostał ateistkę. Siedzę więc cicho i chodzę z nim do tego kościoła, gdzie przez godzinę siedzę jak kamień i rozmyslam o różnych sprawach. Nawet by mi to nie przeszkadzało, w końcu nie modlę się po prostu siedzę, gdybym wiedziała że on mnie akceptuje.
Strasznie mi też tego brakuje, tego porozumienia. Nigdy nie istniały tematy, o których nie mogliśmy pogadać szczerze. Przeszkadza mi to, że istnieje tabu między nami o którym nei potrafimy rozmawiać bez złoszczenia się na siebie.
czy ktoś był w takiej sytuacji? Jak z nim rozmawiać żeby zaakceptował mnie taką jaka jestem?
|