Mój poród (
Jenny- jak masz ochotę, to możesz wrzucić na pierwszą stronę), czyli o tym jak nasz Kubuś przyszedł na świat
No więc 11.06 miałam wizytę u gina, któremu nie podobały się moje spuchnięte nogi i skierował mnie do szpitala. W szpitalu stawiłam się w środę 12.06. W trakcie badania na fotelu lekarka stwierdziła cytuję "Biedniutko... Raczej szybko nic z tego nie będzie...". Później pobieranie krwi i wieczorem usg. W międzyczasie przenieśli mnie i dwie ciężarne, które miały zaplanowane na kolejny dzień cesarki z ginekologii na położniczy (był taki kocioł i młyn, że łóżek brakowało!). USG robił mi akurat mój gin, bo miał tej nocy dyżur. Z pomiarów wyszło, że maluszek waży 3930g

ale wiadomo +/- 500g. Gin pogadał chwilę ze mną, powiedział, że na czwartek (13.06) zaplanowali zrobienie testu oxytocynowego żeby sprawdzić jak na oxytocynę reaguję ja i Mały. Mężu pojechał jakoś po 20, a ja zostałam sama z krzyżówkami i moimi "współlokatorkami". Jako, że było nudno dość szybko zasnęłam.
Ok 2:30 w nocy się przebudziłam, bo poczułam mokro w gaciach. Myślałam, że odeszły mi wody. Poleciałam do położnych- badanie na fotelu, okazało się, że to nie wody, ale czop (chlusnęło ze mnie czymś wodnistym z dużą ilością krwi). Do tego 2 cm rozwarcia. Znowu usłyszałam, że raczej szybko nic z tego nie będzie. Wróciłam do sali. Podpięli mnie pod KTG- wszystko wyszło ok. Ale nie poleżałam zbyt długo, bo ten czop ciągle ze mnie wypływał i ciągle latałam do kibla się wycierać. Podczas jednego z takich "wycierań" w WC poczułam jak na ręce leci mi jakiś ciepły płyn... Biegiem do położnych, badanie na fotelu- faktycznie odeszły mi wody. Piguła mi trochę tam pogmerała żeby za jednym zamachem jak najwięcej ich wypłynęło. Było ok 3:30. I wtedy zaczęły się delikatne skurcze. Zostałam znowu podpięta pod KTG- coś tam wychodziło, ale położna stwierdziła, że to taki początek. Kazała mi się wyluzować i spóbować zasnąć. Tylko pytanie jak, skoro z minuty na minutę skurcze były coraz bardziej bolesne... Do tego strasznie mocno chciało mi się 2-jkę, ale ni groma nie szło

Przed 5 chodziłam już po ścianach i gryzłam pościel- skurcze były co ok 5 minut. Jedyną ulgą, nie wiem czemu, było siedzenie na WC i kurczowe trzymanie się takiej rury, która tam była. Przed 6 skurcze miałam już co 2-3 minuty, wzięto mnie na fotel- 8 cm rozwarcia! Wszyscy w szoku. Decyzja- idziemy na porodówkę! Z racji dodatniego GBS na szybkości podano mi antybiotyk. Poprosiłam o lewatywę, bo w gruncie rzeczy nie udało mi się załatwić, ale stwierdzili, że przy takim rozwarciu to już nie mogą. Kazali mi szybko dzwonić po Męża (no bo musiał przecież dojechać), a ja na porodówce w tych szatańskich bólach podczas skurczy odpowiadałam na masę papierologicznych pytań. Nie byłam w stanie położyć się na łóżku, więc KTG robiono mi na siedząco... Przed 7 przyjechał Mąż, przyszedł mój gin i kazano mi się położyć na łóżku. Położna (super miła i sympatyczna babka) powiedziała mi jak mam przeć, jak oddychać itp. Aha- w związku z tym, że nie udało mi się skorzystać z WC i wiedziałam czym to się skończy wygoniłam Męża za drzwi, mimo że pierwotnie chciałam żeby był przy porodzie

Po co chłopina miał na to patrzeć

Pierwsze parte były mało przyjemne, bo nie do końca dobrze parłam, ale położna wytłumaczyła raz jeszcze co i jak i reszta była w zasadzie bezbolesna. Skupiałam się na tym, aby jak najefektywniej oddychać i przeć w odpowiednim momencie. Poza tym mój gin ciągle do mnie mówił i motywował (dla rozluźnienia napięcia kazał mi np pomyśleć o teściowej i przeć tak mocno jakbym się na nią mega wkurzyła i chciała się na nią wydrzeć :P ). Położna ciągle mówiła jak postępuje akcja. Na skurczu zostałam znieczulona i później nacięta- tak więc nie czułam zupełnie nic. W międzyczasie podali mi oxytocynę w kroplówce. Jedyną boleścią było to dziwne uczucie o którym pisałyście- jakby mnie coś tam w środku paliło jak wychodziła główka. Reszta ciałka wyszła na jednym parciu przy pomocy lekarza (ucisnął mi brzuch żeby Mały się nie cofną). I tak oto 13.06.2013 roku o 7:15 3940g i 56 cm naszego Kubusiowego szczęścia pojawiło się na świecie. Zawołałam Męża, ale nie był w stanie przeciąć pępowiny, więc zrobiłam to ja sama. Kubusia zabrały pielęgniarki i lekarka z noworodków, a ja jednym parciem urodziłam łożysko. Po osuszeniu i badaniu Małego dostałam Go na brzuszek i się przytulaliśmy 2 godziny. W tym czasie cały czas obok mnie był Mąż, a mnie zaczęła położna zszywać. W ogóle wszystkie pielęgniarki, które przewinęły się w trakcie porodu były w szoku, że tak szybko wszystko poszło. Żartowały sobie nawet, że jestem stworzona do rodzenia dzieci i mogłabym na rodzeniu kasę zarabiać... Lekarz też był mega zadowolony, że wszystko poszło tak szybko i sprawnie. Co do szycia, to ostatnie zewnętrzne szwy były mało przyjemne, bo odeszło już znieczulenie, ale generalnie Mąż mnie zagadywał, a dodatkowo miałam Malutkiego przy sobie, więc ból się nie liczył. Po 2 godzinach kangurowania Kubusia ubrano i dano na ręce tatusiowi, mnie z kroplówą posadzono na wózek i pojechaliśmy na salę. Przez kolejne 5 godzin Małym zajmował się Mąż, bo ja musiałam leżeć. Chociaż w sumie On tylko siedział i się zachwycał swoim potomkiem, bo Kuba ciągle spał. Do mnie co rusz przychodziła położna żeby zmienić mi podkład no i mój gin żeby sprawdzić jak się czuję itp. Po 14 kazano mi się zwlec z łózka i tu się zaczął hard-core. Szybki poród ma swoje plusy, ale i minusy. Organizm nie wyrobił. Pierwszy raz padłam Mężowi pod prysznicem, kolejne dwa razy przy WC. Podobno oprócz tego że mdlałam, to jakiś dziwnych derilek dostawałam

Musiałam znowu położyć się do łóżka i zaaplikowali mi kilka wzmacniających kroplóweczek, po których tak czy siak okrutnie kręciło mi się w głowie jak próbowałam siąść na łóżku. W każdym razie Mąż pojechał po 20, ja zostałam sama z Kubusiem (chciałam oddać Małego na noc na noworodki, ale stwierdzono, że skoro jestem po sn to mogę sama się zająć własnym dzieckiem- a ja się po prostu bałam, że wstając i biorąc Małego np do przewijania, po prostu wywinę z Nim gdzieś orła) i chcąc nie chcą mój organizm musiał się zmotywować do działania. Udało się- przetrwałam noc. Rano przyjechał Mąż, przejął opiekę nad Małym, a ja starałam się nabierać sił. Mieliśmy wyjść z Małym w sobotę, ale z racji tego, że zbyt późno dostałam antybiotyk, a Kubie wychodziło podwyższone CRP powtarzali kilkakrotnie wyniki, no i z racji spadku wagi Małego, w gruncie rzeczy wyszliśmy w niedzielę. O tym, że mieliśmy kryzys z karmieniem (trzeba było dokarmić Małego), że dostałam zje.bę że źle karmię i że ledwo weszłam do domu i miałam chatę pełną gości pisać nie będę, bo po co mam się zbędnie denerwować...
Sił nabieram po dziś dzień. Nadal jestem dosyć słaba, ale z dnia na dzień jest coraz lepiej- zresztą nie ma wyjścia, bo Mąż nie dostał urlopu, więc po wyjściu ze szpitala od razu zostałam ze wszystkim sama. Ale jest motywacja- synuś jest moim największym szczęściem i najlepszym urodzinowym prezentem jaki mogłam dostać (Kubuś urodził się 13.06, ja 14.06)!
W krótkim podumowaniu:
- I faza: 3 godziny 20 minut
- II faza: 15 minut
- poród ekspresowy i bezbolesny (najbardziej z całego zamieszania bolały mnie te skurcze tuż przed samym porodem i zakładanie ostatnich szwów)
- jestem mega pozytywnie zaskoczona zachowaniem mojego gina (miał jeszcze dyżur jak już Kuba się urodził i cały czas się nami interesował, pytał się jak się czujemy itp)
- gin był z siebie mega zadowolony, bo dzień wcześniej podczas usg wymierzył Małego na 3930g, a urodził się 3940g

(w sumie mogłam Go te 10g podkarmić batonikiem wieczorem)