Korzystając z chwili kiedy moje dziecko smacznie śpi w łóżeczku postanowiłam opisać Wam mój poród
Zacznę może od tego że poród prawdopodobnie wywołał mój TŻ
. W niedzielę wzięło nas na "czułości" no i ostrzegałam go że jeśli skończy we mnie to może wywołać skurcze i przedwczesny poród, stwierdził że napewno tak nie będzie. W poniedziałek cały dzień czułam się fatalnie, ledwo chodziłam, brzuch mi się bez przerwy spinał, jak stałam to musiałam się ciągle podpierać bo czułam ciągnięcie w dół (tak jakby mi ktoś kamieni do brzucha nawkładał). Mój brat tego samego dnia zaproponował mi że początkiem października będzie miał urlop i pomoże nam z remontem sypialni. Mama wtedy odezwała się że po co proponuje pomoc jak do tej pory ja napewno już urodzę bo mi brzuch opadł już jakiś czas temu i czuje że niedługo nastąpi TA chwila.
Wróciłam od rodziców w okropnym stanie, wszystko mnie bolało, ledwo chodziłam - TŻ kazał mi się wykąpać i natychmiast położyć, tak też zrobiłam

.
O 1:20 obudziło mnie dziwne uczucie, takie jak podczas okresu... czułam że coś mi wypływa ale było to bardzo delikatne, stwierdziłam że rano zadzwonię do położnej i wypytam czy powinnam się tym martwić... O 3:40 spanikowałam bo czułam że jest tego coraz więcej, stwierdziłam że być może to krew czy coś a ja chcę czekać aż do rana, zerwałam się z łóżka żeby to sprawdzić i popłynęło ze mnie jak z kranu

idąc do łazienki czułam jak zostawiam za sobą mokrą ścieżkę

.
Spokojnie wróciłam na górę, spakowałam sobie DO REKLAMÓWKI najpotrzebniejsze rzeczy, sprawdziłam czy mam wszystkie potrzebne dokumenty i obudziłam TŻta tekstem że jeszcze chwila i będziemy musieli jechać, usiadł na łóżku i zapytał dokąd więc mu powiedziałam że ma nie panikować i że odeszły mi wody ale nie mam żadnych skurczy ani nic więc nic złego póki co się nie dzieje. Zeszłam na dół wzięłam prysznic, TŻ w tym czasie się ubrał i pojechaliśmy do szpitala. Na izbie przyjęć dobre 15 minut czekaliśmy na położną, zeszła sprawdziła tętno dziecka i zaczęła wypełniać masę papierów

po czym kazała mi się przebrać i zaprosiła do windy a TŻtowi kazała jechać do domu i wrócić jak się wyśpi. Położyli mnie na sali do porodów rodzinnych, robili wszystkie możliwe badania, pobrali wymaz z pochwy, zrobili USG, podpięli do KTG i kazali czekać na rozwój wydarzeń... Więc cierpliwie czekałam. W międzyczasie przyszedł do mnie mój tato... Położna zaczęła coś do niego zagadywać po czym pyta "a przepraszam pan to dziadek czy tatuś?". Później przyszedł do mnie zestresowany TŻ pocieszyłam go, uspokoiłam - stwierdził że potrzebował spotkać się ze mną bo się dzięki temu uspokoił bo widzi że jestem uśmiechnięta i nic mnie nie boli

. Ogólnie od kąd położyli mnie na sali i kazali czekać na rozwój wydarzeń leżałam uśmiechnięta i zarażałam wszystkich pozytywną energią. Jednak koło 12-13 zaczęłam się już denerwować, przychodzili, sprawdzali i ciągle był brak postępu porodu... Rozwarcie na opuszek palca, szyjka długa i twarda. Skurcze były a ja ich nie czułam a mówili że z bólu powinnam się już zginać w pół

Po dość długim oczekiwaniu przenieśli mnie na inną salę i zabronili komukolwiek do mnie wchodzić... Leżałam i cierpliwie czekałam a za moimi plecami kobieta wyciskała 7 poty i rodziła naturalnie już którąś godzinę z kolei... Tyle się osłuchałam że w końcu zaczęłam płakać, byłam przerażona tym wszystkim, tym że u mnie brak postępu i że coś stanie się mojej kruszynce. W końcu zasnęłam, słyszałam jak położna rozmawiała z lekarzami i mówili o tym że jeszcze nigdy się im nie zdarzyło żeby "rodząca" była tak spokojna i żeby spała na porodówce

O 16 położna przyniosła mi zgodę na cesarkę i kazała podpisać, podpisałam i wpadłam w panikę (przecież tak bardzo chciałam uniknąć cesarki). Oczywiście przerażona wypytałam o wszystko, czy to boli itd. Kilka minut po 16 podjęli decyzję że przed 17 zrobią mi cesarkę bo nadal nic się nie działo. Oczywiście jak już decyzja została podjęta ja zaczęłam czuć skurcze, bardzo delikanie ale mimo wszystko czułam (taki ból jak podczas okresu) Kazali mi dzwonić do męża i okazało się że mi się telefon rozładował

Poprosiłam położną żeby mi go chwilkę podładowała po czym w pośpiechu wysłałam smsa do mamy że rodzę, jednak mama wyczuła wcześniej że coś jest nie tak bo próbowała się do mnie dodzwonić a ja miałam wyłączony telefon, wsiedli w samochód i przyjechali, więc jak ja wysłałam jej smsa że będą mnie kroić ona już stała za drzwiami i wypytywała lekarzy co się ze mną dzieje... O 16:50 zaczęła się cesarka, położyli mnie na lewym boku, pani anastezjolog wbijała mi się 4 razy w kręgosłup bo nie mogła trafić w odpowiednie miejsce, okropnie dziwne uczucie kiedy wszystko od pasa w dół zaczyna drętwieć, chciałam się poruszyć bo krzywo nogę miałam ale nie mogłam w żaden sposób. Rozcięli mnie i zaczęli rozrywać, okropnie niemiłe uczucie ale do przeżycia... Wyciągnęli Jaśka i od razu usłyszałam głośny płacz, więc zaczęłam płakać razem z nim. Od razu zabrali go do pomieszczenia obok na ważenie, mierzenie itd. Panie zajęły się zszywaniem mnie a położna po jakichś 5 minutach przyniosła mi Jasia i podstawiła pod usta, nie mogłam się nim nacieszyć, był prześliczny, wycałowałam go po twarzy, podniosłam rękę i choć opuszki palców miałam bezwładne dotknęłam go i poryczałam się jeszcze bardziej... Położna otarła mi łzy po czym powiedziała "widać że to łzy szczęścia". Zapytałam o której urodził się Jaś pani anastezjolog która w tym czasie bawiła się telefonem zerknęła na zegarek i powiedziała że o 16:50 i wprowadziła mnie tym w błąd, bo Jaś urodził się o 17:05 a cesarkę zaczęli o 16:50. Przewieźli mnie na salę, wciąż płaczącą... Jak już troszkę ochłonęłam przyszli do mnie rodzice i Damian który od razu zaczął mnie całować, jego łzy spływały mi na twarz, wyszeptał że mnie kocha i że jest okropnie szczęśliwy. Zapytałam czy widział małego i poryczałam się od nowa razem z nim. Poszli oglądnęli małego i rodzice wrócili do mnie na salę a Damian jeszcze dobre 5 minut stał przy inkubatorze i ciężko mu się było oderwać... Resztę historii już znacie, wiecie jak mniej więcej wyglądała opieka w szpitalu, jak poradziliśmy sobie z Jaśkiem po porodzie i jak radzimy sobie teraz

Jaś jest najsłodszym dzieckiem jakie znam. Nie wyobrażam sobie że miałoby go nie być. Wciąż nie mogę uwierzyć że jeszcze niedawno dumnie chodziłam z brzuszkiem a tu już teraz Jaś leży obok mnie i cichutko, słodko postękuje (chyba zaraz trzeba będzie zaglądnąć w pieluszkę

).
Mogę otwarcie powiedzieć że Jaśko to jest moje MAŁE WIELKIE SZCZĘŚCIE !
A oto nasz Jaś w za dużych gaciorach
