już przeczytałam, odpisałam, więc opowiadam, co u mnie:
Ogółem to ja rzadko płaczę, wzruszam się na ślubach, jak coś mnie boli nieziemsko i czasem, gdy jestem zdenerwowana, ale to rzadkość. Ogarniam moje emocje dość dobrze, więc sytuacja z rozbitymi doniczkami i łzami, które mi płynęły po policzkach to dla mnie nowość. <no proszę Was, tu nie chodziło o doniczki za 4 złote> ta cała sytuacja mnie dość mocno roztroiła... I dzisiaj u lekarza też się popłakałam. Na wizycie, jak zaczął mi przedstawiać bardzo racjonalny i jasny plan, to mi łzy zaczęły płynąć ciuuurkiem. Powiedziałam, że ja widzę, jakie są fakty i szanuje, że on tak podchodzi do tego i ten płacz to po prostu fakt, że tak bardzo mi na tym zależało ostatnie miesiące. Teraz siły mi się skończyły.
Powiedział, że czasem, jak już nam sił brakuje, to nieoczekiwanie ciąża przy pomocy magicznej różdżki się pojawia (tak, powiedział magiczna różdżka

)
Opowiedział mi ku pokrzepieniu serca historie o pacjentce z pcos, ostatnia miesiączka z 2 miesiące temu, leczenie nie przynosiło skutku, była na jakimś kontrolnym usg i mówi, że bierze ślub w sierpniu i po ślubie to już by chciała coś mocniej zadziałać, żeby się udało. I okazało się, że jest w 7 tygodniu...
Rozpisałam się, a sama wizyta to w sumie bez mojego płaczu:
1. miałam usg i druga faza cyklu, endometrium przedmiesiączkowe, ale nie widać ciałka żółtego.
2. w poniedziałek robię tsh, progesteron i estradiol
3. metformaxu nie biorę od kilku dni, bo coraz gorzej się na nim czułam, więc lekarz poszuka jakiejś alternatywy. Ale mam już się do niego nie zmuszać.
4. @ powinnam dostać w następny weekend (pisałam rano, że do wtedy poczekam cierpliwie

)
5. za dwa tygodnie stawiam się z wynikami nasienia Męża i posiewem, będzie to początek cyklu, więc zaczynam clo.