Przeciętny człowiek mając dwadzieścia lat cieszy się życiem. Chodzi na imprezy, łapie trypra, odnajduje swoją tożsamość. Dwudziestolatek dyskutowany w tym temacie (ja) jest nieco inny. Jest skrajnie wyobcowany. Aspołeczność w definicji wikipedysty: "Zachowanie aspołeczne – tzw. „wyłączeniowe” formy niedostosowania społecznego charakteryzujące się biernością, izolacją, niechęcią do bycia w grupie, zahamowaniem, brakiem inicjatywy."
Wyznam szczerze, że opinia kobiet i gejów zawsze wydawała mi się rzeczowsza od opinii mężczyzn a także innych upośledzonych. Stąd pomysł założenia wątku na forum kobiecym.
Nie chciałbym zostać posądzony o werteryzm (a także gejostwo) i na wstępie zostać uznany dziwadłem. Chciałbym tu zanalizować swoją psychikę. Robię to co jakiś czas, jednak dzisiaj zapraszam inteligentne kobiety do współanalizy. Muszę się przedstawić...
Mam 20 lat i jestem jednym z wielu obecnie żyjących dwudziestolatków. Dorastałem w jednym z większych miast Polski. Dzieciństwo wspominam beztrosko, jednak już od lat przedszkolnych, co okazuje mi świeża pamięć, pozostawałem inny. Bardzo wcześnie nauczyłem się pisać i liczyć, a także wymądrzać i pyskować. Takie dzieci bywają nazywane rezolutnymi. Byłem więc rezolutnym chłopaczkiem i zanim jeszcze przekroczyłem hobbitowski wzrost 120 cm, dawałem się we znaki opiekunom i moim rodzicom. Znacznie bardziej niż inne dzieci dokazywałem, psułem, biłem się z chłopcami itd. A więc, urwis.

Mój paskudny charakterek był solą w oku zakonnicom w przedszkolu prowadzonym przez nie, a dalej, w prawie każdej szkole do której uczęszczałem. Aż po liceum, które ukończyłem ok. rok temu nie byłem aniołkiem. Miałem poważniejsze problemy, jednak udawało mi się (prawie) zawsze unikać konsekwencji swoich rozrób, czasami w iście hollywood'dzki sposób.

Byłem raczej dość bystrym uczniakiem i przynosiłem do domu świadectwa z wyróżnieniem. Liceum w klasie sportowej. Tam zmieniłem się nie do poznania. Zawsze uciekałem od uczuć w psoty i sport, jednak właśnie w liceum zakochałem się na amen. Dziewczyna miała już chłopaka. Widziałem tą szczęśliwą parę w uściskach tak wiele razy, że nie zliczę. Nie chciałem inicjować trójkątu miłosnego, więc obserwowałem jej uśmiech. Wyglądała jak pora roku, ale dość z romantyzmem... Doznałem wtedy olśnienia. Pewnego dnia po powrocie ze szkoły do mojego internatu (tak, mieszkałem w kołchozie) spojrzałem na siebie i zacząłem płakać. Wiedziałem, że szczęście tamtej dziewczyny jest ugruntowane każdym jej uśmiechem, a że była uśmiechnięta cały czas, pomyślałem, że wyszedłby ze mnie niezły dupek, jeślibym ją chciał uwieść. Nie miałem przecież pewności, że ona przy mnie byłaby sobą, jaka zachwyca. Wkrótce postanowiłem, że będę kochał ją w ukryciu, bo nie chciałem zepsuć czegoś co tak naturalne i piękne. Choć wiele razy ten anioł przyłapał mnie na bezczelnym uszczęśliwianiu siebie przez obserwację jej, miałem wrażenie, że i ona jest mnie ciekawa, jednak przez pogardę do samego siebie, nie podjąłem próby uobecnienia się w jej życiu. Zamiast tego postanowiłem popracować nad sobą, nie by ją mieć, lecz aby jedynie w swoim mniemaniu być jej chociaż godnym. Zacząłem mordercze treningi, zmieniłem dietę, a nawet nawróciłem się na katolicyzm, kiedy dowiedziałem się, że i ona jest tego wyznania. Zaniedbałem wtedy naukę, ponieważ szkolna wiedza jest jak sądzę, najmniej przydatną ze wszystkich wiedz. Kiedy wypracowałem ciało greckiego półboga i elokwencję. Kiedy zacząłem pisać poezję i stawałem się z każdym dniem bliżej granicy, której człowiek przekroczyć nie zdolny, uznałem że nie oderwę się przecież od ziemi, jednak uczyniłem tyle, by być dumnym z siebie i także godnym obiektu swych westchnień. Wiadomo, że człowiek nie stanie się idealny, jednak wtedy byłem bliżej ideału niż kiedykolwiek wcześniej. Zacząłem dostrzegać zainteresowanie innych dziewcząt. Czasem urocze spojrzenia, walentynki, raz nawet erotyczne gadżety wysłane w paczce bez danych nadawcy. Chociaż każdy chłopak marzy o zainteresowaniu dziewcząt, o spojrzeniach, walentynkach i damskich fatałaszkach w anonimowych paczkach, ja spojrzenia urywałem, walentynki miąłem, listy wyrzucałem, zaś sex shopowy asortyment założyłem i po stwierdzeniu, że stringi nie pasują mi pod kolor oczu, wyrzuciłem. Po dwóch latach nie wytrzymałem swojego platońskiego stanu i zmieniłem szkołę. Z jednej strony marzyłem o jej spojrzeniu, z drugiej chciałem jak najdalej odejść. Choć ta dziewczyna nie podejrzewa, jednak to ona zmieniła całe moje życie uśmiechami. Zwykłymi a jednak magicznymi. Była przyczyną mojej depresji, ale też największego szczęścia. To dzięki niej poniewieram się w poezji, z wyglądu dupy nie urywam, ale czasem wydaje mi się że jest ok.
To dzięki tej dziewczynie się zmieniłem, jednak bardzo odosobniłem siebie i teraz nie mam nawet znajomych.
Żywię pogardę do większości ludzi. Gardzę tchórzami i zakłamaną rodzinką. Jestem szczery do granic bólu.
Wyzywająco patrzę na przechodniów, bo lubię widzieć jak opuszczają wzrok. Moje zakochanie zmieniło mnie. Mam wrażenie jakbym całą serdeczność jaką obdziela się ludzi trzymał dla kogoś szczególnego. Jakby miłość była policzalną i w tej postaci mógłbym obdzielić nią tylko swój ideał.
Najgorsze jednak jest, że wśród ludzi nie potrafię ukryć swojej, do nich, pogardy. Mam nienawiść wypisaną na twarzy. Dostaję spazmów gdy słyszę ich kolorowe dykteryjki. Ludzie są dla mnie taką masą bez wyrazu. Wsiadając do tramwaju, czy autobusu wpadam w niemą furię. Oddycham głębiej, zaciskam pięści, staję w otwartym oknie i nie mogę znieść tego zaduchu kątem oka dostrzegając, że budzę uwagę pasażerów, a sami oni nie mogą podejrzewać, że właśnie są przyczyną mojego gniewu. Stało się ze mną coś dziwnego.
Jest we mnie pewna wyniosłość. Wczoraj uderzyłem kolesia, który przeklnął na swoją kobietę w galerii handlowej. Kazałem mu ją przeprosić i zrobił to.
Widziałem strach w jego oczach. Dzisiaj jakieś dziecko mówiło, że idzie zły pan, pokazując mnie palcem. Widzę tyle hipokryzji i tchórzostwa. Ludzie chwalą się zdradą męża, czy żony przez telefon komórkowy... Jakby żadnego z tych tchórzy nie było stać na przyznanie się partnerowi, choćby i było to bolesne, jednak uczciwe i szlachetne.
Dzisiaj wysiadłem na przystanku w środku trasy i dosłownie wyrzygałem się na chodnik.
Brzydzę się ludźmi do granic. Trochę przerasta mnie to co odczuwam, a raczej w jakim stopniu doświadczam. Nigdy nie chowam emocji, nie ujarzmiam ich i prawdopodobnie one zerwały się z postronków.
Nie jest też tak, że w tamtej dziewczynie pozostało moje całe oczarowanie światem. Rozkoszuję się przyrodą, zachwycam się wszystkim co naturalne, jednak też zastanawiam, czy człowiek zasługuje na ten cudowny świat w lasach i na łąkach...
Jesteśmy kompostem jako ludzie. Czasami odczuwam wstyd, że jestem człowiekiem... Oczywiście brak mi zapędów ala Conchita Wurst, nie jestem też uosobieniem bochemijskiego klauna w najbardziej udziwnionej szacie, tylko by wskazać swą inność, a bardziej zatuszować "takosamość".
Dzisiaj oceniam ludzi. Katolicyzm w obecnej postaci wydaje mi się trucizną, rówieśnicy, hałastrą snobistycznych dekli. Rzadko zachwycam się jakąś dziewczęcą twarzą, np. gdy idę leśnymi alejami, ale kiedy na spacerze spotykam wzrokiem tą delikatną kobiecą twarz, w której mógłbym się zakochać, odpuszczam. Chyba ze strachu, że ona, być może także mną zauroczona, pozna mój charakter. Moją czosnkową i nieprzyjazną dla innych osobowość.
Pogardę jej przyjaciółmi i znajomymi. Chociaż wszystko odciąga mnie od społeczeństwa tkwię tutaj, bo wierzę, że odnajdę to zgubione zakochanie... Może znajdę jakąś wrażliwą i piękną samotnicę, która wyleczy mnie z obrzydzenia ludźmi, albo razem będziemy kontemplować nienawiść do innych, sami się uwielbiając.

Wiem, że sam nie dam rady...
Chciałbym zapytać się kobiet i gejów jak to wszystko widzicie. Co uważacie wyczytując o takiej alienacji. Bywa, że pragnę kupić bilet do jakiegoś bantustanu w strefie równikowej i zamieszkać w lesie jako owoco i owadożerca. A więc, chyba zdziczałem.
Zapraszam do ożywionej dyskusji!
PS. Dla chcących udzielić mi pozaforumowego pouczenia:
helterskelterwerter@inter ia.pl