
jakie miałam dzisiaj jazdy w laboratorium, to głowa mała. Dopiero w ciąży odkrywam, jak wielce kulturalnym narodem jesteśmy...
Zjawiłam się 15 minut przed otwarciem laboratorium, przede mną jakieś sześć czy siedem osób - same starsze panie i starsi panowie, więc doszłam do wniosku, że nie będę nawet apelować o przepuszczenie, bo zawsze źle się to kończy. Czekam więc grzecznie, przede mną już tylko cztery osoby i nagle do przychodni wpada pewien nawiedzony typ, który mieszka na moim dawnym osiedlu. I nagle rozdarcie na całe gardło: 'mam w papierach wpisane, że dawcy krwi wchodzą z numerem piątym'. Pani siedząca za mną w kolejce od razu do niego, że w tym wypadku piąta w kolejce jest ciężarna, więc może sobie gadać, a i tak musi przepuścić. No to on znowu rozdarcie, że nie i koniec. Widzę, że pani ma nerwy, widzę, że mąż mój już się szykuje do osłaniania mego miejsca w kolejce, chłopa zaś nosi i patrzy na mnie morderczo. W końcu dziadek przede mną mówi, że razem z żoną mnie wpuszczą, żebym nie musiała się użerać z typem. No to wchodzę, a tu owa żona zaczyna awanturę urządzać - najpierw do mnie, potem do męża swego. Komedia po prostu
Samo badanie mocno nie zmartwiło, bo jeszcze nigdy nie czułam takiego bólu przy wbijaniu i wyciąganiu igły. Babka orzekła, że mam jakieś zrosty w żyłach, teraz ręka mnie potwornie boli. Obawiam się, że znów skończy się na siniaku
No i witam się z Wami po kolejnej nieprzespanej nocy
