Wizaz.pl - Podgląd pojedynczej wiadomości - Jak nie wypaść z torów na zakręcie życia?
Podgląd pojedynczej wiadomości
Stary 2015-07-08, 22:04   #1
niewiesz
Przyczajenie
 
Zarejestrowany: 2015-07
Wiadomości: 3

Jak nie wypaść z torów na zakręcie życia?


Nie wiem po co piszę, czego oczekuję... Może kopa w tyłek, może pogłaskania po głowie. Wiem, że jestem w dziwnej sytuacji, w której jestem nieszcześliwa, a wyplątanie się z niej wydaje mi się tak trudne, że boję się, że nie dam sobie rady i nie potrafię.
Będzie długo.
Mam 23 lata, mój mąż 27. Jesteśmy razem ponad 7 lat, małżeństwem od ponad 3. Kiedy się poznaliśmy, jak nietrudno policzyć miałam 16 lat, to był mój pierwszy związek i niewyobrażalne szczęście, że ktoś w ogóle zwrócił na mnie uwagę, że ktoś mnie "chce". Wiem, że to żałosne. Ale wtedy uważałam siebie za osobę tak brzydką, niewartą uwagi, zainteresowania, słowem miałam tak niską samoocenę, że uważałam ten związek za swoje największe szczęście i spełnienie. :/ Aż mi przykro teraz to czytać. Od początku nie było między nami super, bo byłam ciągle zazdrosna o jego koleżanki i przyjaciółki, których miał mnóstwo. Z perspektywy czasu widzę, ze głównym powodem mojej zazdrości była moja niska samoocena, bo nie mieściło mi się w głowie jak on moze tylko rozmawiać z kimś milion razy lepszym ode mnie, a być ze mną. Niestety, wtedy nie byłam taka mądra, ale nie o to teraz chodzi. Po ponad 2 latach razem zamieszkaliśmy razem (ja wtedy skończyłam szkołę i chciałam koniecznie wyprowadzić się od rodziców, bo moja sytuacja domowa była niezbyt sprzyjająca (niedługo wcześniej zamieszkaliśmy ze schorowaną babcią, która wczesniej przez wiele lat odmawiała leczenia, po wypadku w domu stała się najbiedniejszą osobą na świecie, której wszystko wolno; w skrócie było mnóstwo nerwów, kłótni, krzyków, płaczy, wzywania pomocy, boga i wszystkich świętych do późnej nocy; poza tym wydawało mi sie ze kocham tż i chcę z nim mieszkac). On miał i ma nadal dobra, stabilną pracę za dwukrotność najniższej krajowej i dużo dodatków, a ja zaczęłam pracę na pół etatu w drogerii). Kilka miesiecy wynajmowaliśmy mieszkanie, póxniej on wziął kredyt, a moi rodzice dołożyli 1/5 wartości w gotówce, tzn dali nam i to był w banku jego "wkład własny" do kredytu. (póxniej miałam stac sie współwłaścicielką mieszkania, -stety lub nie-, nie zrobiliśmy tego). jakiego puzzla brakuje w tej idealnej układance? no więc zaszłam w ciążę. nie będę wstawiać głodnych kawałków o tym, ze się spodziewałam, że dziecko scementuje nasz związek czy coś równie banalnego. nie żałuję tego, ale teraz myślę, ze byłam młoda i głupia, chciałam mieć dziecko, kochać kogoś itp. uważam ze córka dała mi bardzo dużo i bardzo ją kocham. teraz ona jest sensem mojego życia i jedyną radością. urodziłam dziecko, oczywiście przytyłam, miałam i mam okropne ciało po ciąży. (nie usprawiedliwiam się, nie wklejajcie mi zdjęć matki pięciorga dzieci z brzuchem płaskim jak stół, nie o to chodzi) ale tż twierdził, że mu sie podobam i jakiś czas wszystko było super. wtedy wydawało mi się, że jestem szczęśliwa. po macierzyńskim (wtedy nie trwał jeszcze rok) wróciłam do pracy, ale było mi bardzo ciężko zostawić córkę, zaczęłam mieć też problemy z kręgosłupem i kilka razy byłam na chorobowym. w pracy nie miałam też zrozumienia, mimo że pracowałam z samymi kobietami, doszło do tego, że kierowniczka zaczęła wstawiac mi same najgorsze zmiany, nie spodobała się jej bardzo moja rezygnacja z nocnych zmian, do której miałam prawo itp. kończyła mi się umowa ipo prostu mi jej nie przedłużono. początkowo nawet się ucieszyłam, że będę trochę w domu, spędzę więcej czasu z córką. tż zarabiał i zarabia tyle, że mógł nas utrzymywać. wtedy się zaczęło najgorsze i tż pokazał prawdziwą twarz. nie będę opisywac szczegółów i przytaczać wszystkich sytuacji. wtedy zaczęła się i trwa do dziś ciągła nerwówka, ciągle wyzwiska, gnojenie. od tamtego czasu słyszę cały czas, że jestem nierobem, leniem, "siedzę w domu", zasłaniam się dzieckiem, koledzy to się z niego smieją że jego baba siedzi w domu i"nic nie robi" w najgorszych kłótniach okazało sie jeszcze, ze jestem gruba i zaniedbana. oczywiście popukacie się teraz w głowy i spytacie czemu się nie wziełam do roboty skoro mi pan tak kazał. początkowo naprawdę chciałam znaleźć tę pracę, chodziłam na mnóstwo rozmów, pracowałam krótko w kilku miejscach. i przez ten czas obserwowałam rozwój swojego dziecka, który odbiegał od normy i martwił mnie strasznie. dodam taką oczywista rzecz, że dziecko w tym wieku nie zostawało samo w domu, więc to oczywiście było moje główne zajęcie gdy "nic nie robiłam i w domu siedziałam".
nie będę opisywac wszystkiego, co działo się z moją córką, jak się zachowywała, gdzie z nią byłam i co robiłam , w skrócie napiszę tylko, ze po roku jeżdżenia, opowiadania, badania, odwiedzenia móstwa specjalistów i konowałów została jej niedawno postawiona diagnoza: zespół Aspergera. nie wklejajcie mi linków o samotnych matkach, które wychowują 5 niepełnosprawnych dzieci i pracują na 8 etatów. nie o to chodzi. przez ten cały czas, gdy dażyliśmy do diagnozy, kręcąc się wokół zagadnień ze spektrum autyzmu (autyzm to była pierwsza diagnoza, potem był u córki duży progres) mąż twierdził i twierdzi nadal, że to wszystko moje wymysły, usprawiedliwienie bo mi się"robić nie chce" (z córką w domu oczywiście dużo ćwiczę, mamy mnóstwo zaleceń od terapeutów, masaży, jest naprawdę dużo pracy), wyszukałam dziecku chorobę a tak naprawdę to sama jestem nienormalna (kiedyś leczyłam się na depresję i bulimię) i leniwa i do niczego, nigdzie mnie nie chcą, nic nie umiem, do niczego się nie nadaję, jestem gruba i zaniedbana, śmieją się z niego.
powodem, dla którego zdecydowałam, ze nie moge do tej pracy pójść nie była córka. to chcę dodać dla jasności. gdybym stanęła na głowie i jednoczesnie zrobiła szpagat to pewnie dałabym radę to jakoś pogodzić. powodem było to ze zrozumiałam, ze gdy pojde teraz do pracy to bede najpierw 8h pracować tam, potem robic wszystko w domu, bo on żadnych ćwiczeń z córką, masaży robić nie chce i "nie umie" i ze to wcale nie zmieni cudownie jego postawy. ze ta praca to tylko pretekst. mysle ze kolejny byłby taki, ze i tak zarabiam mniej, jego praca jest wazniejsza itp a w ogóle to ja jestem matką i on nic nie musi.
nie będę też opisywac wszystkich problemów z córką, napiszę tylko, że mimo że ma juz 3,5 roku trzeba ją pilnować non-stop, bo nie wiem czy kiedy się obrócę mnie wsadzi palców do kontaktu, nie rozumie wielu społecznych sytuacji, nie rozumie tego, że np musi zatrzymac ze przed ulicą, jest tego mnóstwo, trzeba naprawdę zwracać na nią uwagę calutki czas, niemal cały czas jest w świecie swojej wyobraźnie gdzie jeździ na niewidzialnej hulajnodze i lata na księżyc, po prostu wymaga non-stop uwagi i pracy, dla własnego bezpieczeństwa. a z drugiej strony, ma fenomenalną pamięć, zna na pamięć wszytskie swoje książki, ma doskonały słuch, przez co szalenie łatwo się rozkojarza, bo słyszy wszystko. dużo by pisac.
najgorsze jest jednak to, że strasznie kłócimy się o niemal wszystko związane z córką. nie będę przytaczać wszystkich przykładów, w skrócie to on uważa, ze ja za bardzo chcę ją trzymać pod kloszem i trzęsę się nad nią, oczywiście tym usprawiedliwiam swoje nieróbstwo. tylko że Ona naprawdę wymaga innego podejścia i traktowania. np. wycieczkę do wesołego miasteczka, gdzie jest głośno, kolorowo, grająco i migająco może przeżywać przez kilka tygodni. tż tego nie rozumie i widzę, że on nie ma dla córki takiego... serca, takiej cierpliwości, jakiej ona potrzebuje. kiedy są dni gdy córka zachowuje się "normalnie" on potrafi być ojcem niemal idealnym. jednak kiedy są problemy wrzeszczy na dziecko, potrafi się wtedy zachować w stosunku do niej naprawdę niefajnie i gówniarsko. :/ wtedy słyszę teksty, że przeciez ja nie pracuję bo mam się dzieckiem zajmowac, więc on mi nie musi w niczym pomagać przy Niej, wychodzi na to, że on chodzi do pracy i to jego jedyne zadanie, a ja mam przez calutki dzień zajmowac sie domem, wymagającym dzieckiem i jeszcze słuchac jego obelg i tekstów o swoim nieróbstwie. mam dosyć. na to jest wg niego jedno rozwiązanie. "jak mi się nie podoba mam wypi.er...... do mamusi". bo on się nie może wysypiać, bo on nie ma spokoju, bo on to nie może sobie spokojnie gapić się w internet (a robi to non stop jak nie w tel. to laptop). a on tu zarabia na wszystko. kiedy zrobi coś w domu (poodkurza, albo zmyje naczynia) zachowuje się jakby mi własnie okazał swoją pańską łaskę i oczekuje braw. bo on to zrobił "za mnie". nie ma między nami żadnej bliskości, o seksie nie wspominając, bo nie wyobrażam sobie zbliżenia z człowiekiem, który mnie tak wyzywa i traktuje. obrzydza mnie ta myśl.
oczywiście nie jest tak cały czas. zdarzają się dni kiedy rozmawiamy "normalnie", ale to rzadkość. wystarczy jakaś nerwowa sytuacja z córką, których jest mnóstwo i zaraz są kłótnie.
nie podoba mi się takie zycie, nie chcę tak. pojawił się temat rozwodu. wyszedł od niego, bo on chce "spokoju". na początku wydawało mi się to niemożliwe, płakałam, prosiłam żebyśmy jeszcze raz spróbowali, po prostu... nie miesciło mi się to w głowie. jednak z biegiem czasu on swoim zachowaniem, jeszcze bardziej oschłym i podłym uświadomił mi że ja rzeczywiście... chcę tego.
zdawało mi się, że jakoś ułożyłam sobie to wszystko w głowie, rozmawiałam z mamą (bo to do rodziców musiałabym wrócić z córką), z nim zrobiliśmy jakieś ustalenia, że on ma mi oddać te pieniądze, które dali nam rodzice, że alimentów będzie płacił tyle i tyle, że chcemy szybki rozwód. zdawało mi się, ze jakoś juz sie z tym uporałam, ułożyłam sobie (?).
myslałam, ze dostanę wsparcie od mamy, ale ona jeszcze dodatkowo mnie zdołowała pytaniami jak dam sobie radę finansowo, że remont, który chciałam zrobić (trzebaby wymienić pewne elementy w mieszkaniu dla bezpieczeństwa córki (moi rodzice kochają wnuczkę, wiec nie myslalam ze to bedzie problem, poza tym naprawdę chodzi o bezpieczenstwo)) i w ogóle że jak my sobie poradzimy.
to mnie zdołowało, a w domu czekała na mnie kolejna "niespodzianka" bo tż nagle wymyślił, ze moze bysmy sie jednak pogodzili dla dobra córki, bo jak sie pare ostatnich dni nie kłóciliśmy to ona sie nawet lepiej zachowywała. i znowu mam namieszane w głowie. i boję sie ze jak dojdzie naprawdę do tego rozwodu i naszej wyprowadzki to on się nagle opamięta co zrobił i bedzie chciał wszystko odkrecic. boje sie ze ja jestem za słaba na to, to nie na moje nerwy.
boje sie jak na to zareaguje moja córka, jest u niej ogromny problem z reakcją na zmiany. ale aktualny stan też nie jest dla niej dobry.
mysle, ze tz bedzie lepszym ojcem "na odległość". jak sie przygotuje, wyspi itd to w końcu bedzie mógł poświęcić córce czas tak, jak tego potrzebuje. jednak czuję pewną niesprawiedliwość w tej sytuacji, że to ja będę z nią na codzień, słuchac krzyków w nocy, pilnowac na kazdym kroku, a on bedzie sobie przychodził i ją zabierał na jakieś przyjemności.
nie wiem co robić wiem, że wyjścia mam dwa: rozwodzić się, albo się nie rozwodzić. może jednak ktoś przebrnie przez to wszystko, spojrzy z zewnątrz na mój problem i podpowie coś, czego nie widzę?
aha, "godzenie się", które teraz proponuje tż miałoby wyglądac wg niego tak, że mam zrobic wszystko co on chce, a on łaskawie sie ze mną nie rozwiedzie.
przepraszam, że tak długo, ale chciałam od razu wyjaśnić pewne sprawy, żeby sytuacja była bardziej przejrzysta.

p.s. dla mnie powód rozwodu jest taki, że widzę, że nigdy nie dojdziemy do porozumienia w najwazniejszej dla mnie kwestii, tj kwestii choroby naszej córki. on, mimo ze bywa z nami u lekarzy nadal jest sceptycznie do tego nastawiony i uważa, że wszystko to moje wymysły i mi się "robić nie chce". ta postawa uwidacznia sie w każdej kłótni nt. stosunku i zachowania względem córki i widzę, że tu nigdy nie znajdziemy porozumienia, a to dla mnie najważniejsza rzecz w życiu.

p.s. 2. wybaczcie poetycki tytuł.
niewiesz jest offline Zgłoś do moderatora   Odpowiedz cytując