Napisane przez bez_nickowa
Witajcie,
Bardzo długo wahałam się, czy podzielić się swoim problemem. Zdecydowałam się założyć nowe konto nie ze względu na znajome osoby z Wizażu ale ze względu na osoby z tzw. realu. Będzie długo, być może nudno, podejrzewam, że mogą znaleźć się osoby, które uznają moje przemyślenia za problemy z d*py....... Tymczasem ja muszę się wygadać a wiem, że moi znajomi mają inne podejście w niektórych kwestiach (ale o tym później).
Mieliście kiedyś wrażenie, że wszystko co się dzieje jest pozbawione większego sensu? Mam niecałe 25 lat i poczucie zmarnowanego czasu. Niedawno skończyłam studia, mogę więc chyba określić swój status jako osoba bezrobotna. I to właśnie jest mój problem...
Pochodzę ze średniej wielkości miejscowości, z rodziny o średnim stopniu zamożności - moi rodzice nie mieli okazji by szastać pieniędzmi, ale nie można też mówić o biedzie, ot taka przeciętna rodzina. Tyle że na tą przeciętność moi rodzice ciężko pracowali. Pomimo tego że nasze relacje nie są idealne, to pod tym względem zawsze mi imponowali, dlatego też chciałam szybko się usamodzielnić - chociaż nie musiałam. Rodzice postawili sprawę jasno - Ty się uczysz, my Cię utrzymujemy. Uważali, że na okres studiów powinny składać się nauka i odpoczynek, że na pracę mam jeszcze czas. Ja miałam inne zdanie (pomijając chęć usamodzielnienia się) - że same studia zapewnią mi jedynie tytuł mgr inż., ale nie są gwarancją dobrej pracy. Miałam starszych znajomych, kuzynów, wszyscy byli zgodni, że żaden tytuł nie jest tak cenny, jak doświadczenie. Podczas gdy część moich znajomych (ta część, która była utrzymywana przez rodziców) spędzała wakacje podróżując, biwakując i imprezując, ja załatwiałam sobie staże i praktyki. Robiłam mało ambitne rzeczy, jakie zwykle zleca się takim osobom, z nadzieją że to zaprocentuje w przyszłości (za nienajgorsze pieniądze, ale to akurat dla mnie nie ma znaczenia).
Tak zleciało mi te 5 lat - na nauce i pracy. Jeden ze staży przedłużono mi do końca roku kalendarzowego, przez te 3 miesiące w domu bywałam tylko na noc.. (Dodam tutaj, że nie miałam możliwości zostania na dłużej w tych firmach - nie szukali oni pracowników, tylko studentów, którzy odciążą ich w wakacje od upierdliwej roboty)
Teraz wiem, że to wszystko było bez sensu. Znajomi, którzy całe studia balowali za pieniądze rodziców, nie mieli większych problemów ze znalezieniem pracy. Jedni zarabiają lepiej, inni gorzej, ale są zadowoleni. Ja siedzę w domu i coraz bardziej się dołuję. Dodam, że pracy zaczęłam szukać już pod koniec trwania studiów.. Moje CV (swoją drogą sprawdzone przez kuzynkę pracującą w HR) mają już chyba wszystkie firmy w okolicy. Telefon milczy, na mailu pusto - nie licząc reklam. Moje starania poszły na marne. Cel, do którego dążyłam, został osiągnięty przez kogoś innego - kogoś, komu nie chciało się nawet odbyć obowiązkowych 4-tygodniowych praktyk (i wujek, sąsiad czy inny znajomy pomógł załatwić papier na uczelnię).
Przed każdymi wakacjami słyszałam od mamy "dziecko, zrób sobie wolne, przecież damy Ci pieniądze na utrzymanie, nie musisz pracować". Nie słuchałam jej, twardo wierzyłam, że to będzie inwestycja w moją przyszłość. Jak to zwykle w życiu bywa, mama miała rację. Nigdzie nie byłam, nic nie zobaczyłam, kserowałam, skanowałam, sortowałam dokumenty, zamiast cieszyć się życiem. Nie pamiętam już nawet, kiedy byłam nad morzem, kiedy ostatnio widziałam góry. Widziałam tylko perspektywę bycia w przyszłości na lepszej pozycji, co jak widać było tylko złudzeniem...
Bardzo zależy mi na pracy w zawodzie, bardzo cieszyłam się idąc na studia, byłam szczęśliwa, gdy przyjmowali mnie do pracy na wakacje, ale teraz czuję się taka bezradna. To nie jest tak, że siedzę i czekam na super ofertę - staż też by mnie satysfakcjonował (jeśli byłaby szansa potem zostać...). Okazuje się jednak, że na staż mam "za duże doświadczenie" (wiem to od koleżanki, która pracuje w firmie, gdzie zaproszono mnie na rozmowę), to samo doświadczenie jest widocznie za małe, żeby dostać etat. Na szczęście na razie nie jestem przyparta do muru, nie muszę szukać pracy na siłę (obroniłam się, ale mam też status osoby uczącej się). To nie jest też tak, że zazdroszczę innym, że udało im się znaleźć pracę. Zazdroszczę im tego, że nie zmarnowali czasu na złudzenia...
Może chaotycznie to wszystko piszę, ale nie umiem tego ułożyć w całość. To całe poczucie bezsensu potęguje fakt, że dopiero na studiach zaczęło mi na czymkolwiek zależeć. Moje oceny i naprawdę dobre wyniki z matur nie były owocem ciężkiej pracy, po prostu łatwo przyswajałam wiedzę. Dopiero na studiach zaczęłam się przykładać, poświęcałam długie godziny na naukę. I właśnie wtedy, gdy zaczęłam się starać, przestało mi wychodzić. Nie mówię, że w ogóle nie warto się starać (mam znajomych którzy też "inwestowali w przyszłość" i dobrze na tym wyszli..), ale w moim przypadku akurat nie było warto.
Nie mogę chyba liczyć na zrozumienie mojego chłopaka - on akurat trafił na staż, gdzie dostawał ambitne zadania, a potem - jeszcze w trakcie studiów - zaproponowali mu stałą pracę. Nie chcę, żeby myślał, że nas porówuję, że przez niego mam jakieś kompleksy. Poza tym, nie wyobrażam sobie mówić osobie którą kocham, że nic nie ma sensu. Jak poczulibyście się słysząc coś takiego...?
Znajomi, niestety, mają podejście, że praca jest od tego, żeby mieć kasę. Nieważne co, ważne za ile. Już kiedyś poruszaliśmy ten temat i większość z nich otwarcie mówi, że do pracy chodzi się po to, żeby zleciało do weekendu a na koncie pojawiała się odpowiednia sumka. Podkreślę jeszcze raz: nie gonię za pieniądzem, nie pracowałam w wakacje po to, by teraz zarabiać kokosy, pracowałam, by startować po studiach z lepszej pozycji..
Gdyby można było cofnąć czas, bardziej korzystałabym z pomocy rodziców i z beztroskiego życia...
Jestem naprawdę bardzo wdzięczna tym osobom, którym udało się dobrnąć do końca mojego posta.
Nie oczekuję, że ktoś z was znajdzie dla mnie jakąś złotą radę. Po prostu musiałam to z siebie wyrzucić. Mam nadzieję, że nie poleje się fala krytyki...
|