Hej dziewczyny.
Jakiś czas temu, niedawno, założyłam wątek o wspólnym mieszkaniu i finansach. Generalnie chodziło o to, że mój obecny chłopak generalnie ciągle u mnie pomieszkuje, więc miłoby by było, gdyby się już na dobre wprowadził i podzielilibyśmy koszty. Koniec końców stanęło na tym, że sam to niejako potem zaproponował, więc byłam w miarę spokojna i myślałam, że teraz powoli już wszystko się ułoży i nasz związek rozkwitnie.
Niedługo potem mój chłopak otrzymał wiadomość, że jego dziecko jest chore.
Tak, mój chłopak ma syna ze swoją byłą. Wiedziałam o tym od początku i akceptowałam ten fakt. Wiedziałam, że nie są razem, bo im się nie układało - kiedy powiedziała mu, że jest w ciąży, próbowali jeszcze to ratować, ale koniec końców już nic z tego nie wyszło i ona wróciła do kraju. Tam też urodziło się dziecko, do którego mój chłopak raz na jakiś czas lata, wysyła mu też co miesiąc określoną sumę pieniędzy.
Tak jak napisałam, akceptowałam ten fakt, bo wiem, że w życiu są różne sytuacje, po prostu tak to się między nimi potoczyło, trafiło się dziecko i trzeba było ponieść konsekwencje. Często pytałam, jak się czuje jego syn, czy ma jakieś nowe fotki, cieszyłam się gdy mi o nim opowiadał. Naprawdę sam fakt tego, że ma syna absolutnie mi nie przeszkadzał, za co jak mówił, kochał mnie jeszcze bardziej, bo jestem taka dobra i wyrozumiała.
Chłopak traktował mnie bardzo dobrze, świetnie się z nim czułam, na nic nie mogłam narzekać. Wydawało mi się, że budujemy coś naprawdę dojrzałego. Owszem, nie miał pieniędzy, ostatni okres paru miesięcy był dla niego ciężki, pracujemy razem więc wiem ile zarabia. Minimalna stawka, cięcia godzin, poza tym niedawno jego rodzina się przeprowadziła co też generowało koszty, musiał pomóc matce, która pracuje tylko na part-time, młodszy brat chodzi do szkoły tu więc jeszcze nie ma przychodu. Nie wymagałam nic od niego, wręcz przeciwnie, wspierałam, mówiłam, że z czasem wszystko się ułoży. Kupowałam nam jedzenie, gotowałam, sama opłacałam rachunki. Wierzyłam cały czas, że powoli wychodzi na prostą.
Przejdę do sedna.
Niedawno dowiedział się, że jego syn jest chory, jest w szpitalu. Chodził przybity, nie jadł, nie spał. Widziałam jak to przeżywa. I ja przeżywalam to z nim. Chciał do niego lecieć, ale mówił, że nie da rady finansowo - bilety były naprawdę drogie. W szpitalu ciągle o niego pytali. W przypływie milości i współczucia zaproponowałam, że pożyczę mu pieniądze na bilet. Powiedział wtedy, że wie, że mi też jest ciężko finansowo i nie może tego zaakceptować. Owszem, nie przelewa mi się, że miałam coś tam odłożone. Potem, z synkiem było już lepiej, gorączka spadła, nie zagrażało mu żadne niebezpieczeństwo. A on zdecydował się jednak lecieć i poprosił mnie o te pieniądze na bilet. Trochę się zdziwiłam, bo nie była to już taka emergency situation, żeby od razu lecieć i wydać tyle pieniędzy - za tą cenę biletu miałabym tydzień all inclusive na wyspach kanaryjskich, albo bilet poza sezonem do Azji. Ale głupia kupiłam mu ten bilet. Powiedział, że odda w 2 miesiącem pół po następnej wypłacie, potem kolejne pół.
W pracy złożył wypowiedzenie, ponieważ zaproponowano mu lepszą pracę, a poza tym, nie chcieli mu dać tak nagle holideya. Przykro mi się już zrobiło, że nie będziemy już razem pracować, ale cieszyłam się, że będzie zarabiał o wiele lepsze pieniądze. Praca to pewniak, załatwił mu ją nasz wspólny znajomy, sama słyszałam, jak dzwonił i na drugi dzień wysłał go na rozmowę. Zaproponowali mu od razu wyższe stanowsko, na zacząć we wtorek.
Poleciał w czwartek rano, ma wrocić w poniedziałek w nocy.
Niby nic takiego, prawda?
Chodzi o to, jak mnie potraktował, kiedy tam poleciał.
Po prostu mnie zignorował.
Prosiłam go, żebyśmy pozostali kontakcie, żeby pisał na bierząco co u synka, czy ma jakieś nowości. Jak tylko tam doleciał kontakt się urwał. Martwiłam się niesamowicie, dzwoniłam, w telefonie był sygnał, ale nikt nie odbierał. Internetu nie włączał. Nie mogłam spać z przejęcia, pisałam wiadomości, żeby tylko odebral na minutę, by mi powiedzieć, że wszystko z nim ok. Nic. Na drugi dzień jedyne co dostałam to fotka synka w szpitalu - zadzwoniłam, zła, że mnie tak zignorował. Na to on, że był zestresowany i nie miał ochoty rozmawiać. Naprawdę?! Byłam w szoku. Daję Ci kasę, moje ostatnie pieniądze, abyś poleciał do syna a Ty umyślnie ignorujesz moje połączenia? Nie chcesz ze mną rozmawiać? W sensie, chociażby dać znak, że żyjesz? Tak mnie to zabolało, że się rozpłakałam i powiedziałam mu, że życzę synkowi zdrowia i wszystkiego co najlepsze, ale nie chcę już tego związku, nie chcę być tak traktowana. Po tym się rozłączyłam. Od tego czasu zupełnie się nie odezwał. Ma mnie gdzieś. Nie wiem co ja sobie myślałam. Nie wiem dlaczego tak wyidealizowałam ten związek w swojej głowie. Nie wiem, wcześniej też tam jeździł, ale zawsze byliśmy w kontakcie. A może jestem niesprawiedliwa i nie rozumiem, jak to jest widzieć swoje dziecko chore? Że nie ma się absolutnie ochoty na myślenie o niczym innym?
Ktoś mi dziś powiedział, że skoro on i tak nie wraca do pracy, to prawdopodobnie więcej nie zobaczę ani jego ani swoich pieniędzy.
Nie chce mi się wierzyć, że byłby do tego zdolny, choć po tym jak mnie teraz traktuje chyba nic mnie nie zdziwi.
Czuję się głupia, bo byłam taka cholernie dobra dla niego, z sercem na dłoni, nie mam sobie zupełnie nic do zarzucenia, a w zamian prosiłam go tylko o to, by mnie szanował. Nic innego nie chciałam.
Nie wiem jak sobie to wszystko tłumaczyć. Kocham go, ale nagle wszystko straciło sens, mam złamane serce i się nad sobą użalam.
Boję się, że jak wróci przyjdzie do mnie jakby nigdy nic a ja nie będę potrafiła się dalej gniewać, a jeszcze bardziej boję się, że tego nie zrobi. Że to już naprawdę koniec. Ale może tak byłoby lepiej dla mnie?
Przepraszam, chciałam się tylko wygadać.
