witajcie

moze niektore z Was mnie pamietaja, bo jakis czas temu kilka razy tu pisalam

no i wciaz czytam watek regularnie, martwie sie Waszymi niepowodzeniami i ciesze sukcesami
ostatnio pisalam chyba po powrocie do Polski zza granicy. mialo byc fajnie, mialo sie wszystko u mnie unormowac z waga i jedzeniem...i co?? minelo ponad 6 tygodni, a jest ze mna coraz gorzej


motam sie ciagle pomiedzy probami R, a obzarstwem....sama juz nie wiem, czego chce...
probowalam darzyc do wagi 57 kg, a tu nagle bach - zwazylam sie po dluzszym czasie i bylo 61...myslalam, ze moze przez @, a spadlo potem tylko o 0,5... potem kolejny tydzien mialam taki w miare, nie jadlam za duzo, jak tak jadlam wczesniej, to nawet jeszcze cos tam schudlam, a tu co - bach 62...z powietrza?? to mozliwe, zeby opuchniete nogi powodowaly taki wzrost wagi?? liczylam, ze bedzie 60, bo juz sie powoli normowalo u mnie z jedzeniem...ehh jestem beznadziejna.
zauwazylam,ze wszytsko u mnie zalezy od tego, jak wygladam i czy czuje sie grubo. jak cos jest nie tak - zalamka, nie wychodze z domu, nie pokazuje sie ludziom na oczy i dostaje histerii. wlasciwie czas uplywa mi na niczym...to jest straszne, ale nie potrafie tego zmienic...a moze nie chce??
bo czy wyjscie z ED musi u mnie oznaczac przytycie?? nie chce tego, boje sie tego paniecznie, do tego ta waga pokazuje ciagle wiecej, choc waze sie nie czesciej niz raz w tygodniu...

ostatnio poklucilam sie z mama, bo mialam isc na impreze, oczywiscie zaczelam czuc sie grubo przed wyjsciem i myslalam, ze nogdzie nie pojde. mama do mnie wyskoczyla z tekstam, ze mowilam, ze jak wroce do Polski, to bede imprezowac i spotykac sie ze znajomymi, a ja ciagle siedze w domu. na poczatku jeszcze wychodzilam sporo z kumpela, ale potem mialam kilka "akcji", po ktorych siebie znienawidzilam, opowiedzialam jej troche, niby miala mnie wspierac, ale ja doszlam do wniosku, ze jak ktos nie byl/nie jest chory na ED, to nie zrozumie takiego kogos jak ja...bo ze mna sie nie da postepowac normalnie.
jak jest jakis problem, to ja od razu mysle - jakbym byla chuda jak kiedys, to bym to latwiej rozwiazala i nikt by nie mial do mnie o nic pretensji...a przeciez to chore tlumaczenie...
sa chwile, ze zaczynam siebie nienawidzic, choc sa tez takie,kiedy calkiem sie sobie podobam. ale ta waga...jesli jest prawdziwa, to znaczy, ze wygladam strasznie, bo pamietam, jak wygladalam przy takiej wadze jakis czas temu...nie moglam na siebie patrzec, teraz tez juz zaczynam znowu plakac, jak widze sie w lustrze...
a z mama, jak sie klocilam, to godzine ryczalam, jak dziecko i krzyczalam, ze ona mnie nie zrozumie, ze dlatego jej nic nie mowie, bo wiem, ze powie, ze jestem glupia idiotka...po czesci to prawda. ale ja oczekuje pomocy, wsparcia, zrozumienia, ktorego nikt mi nie da...
mama nie potrafi zrozumiec, dlaczego nie potrafie sie pogodzic z tym, jaka jestem. nie potrafie, bo rok temu, jak przytylam 12 kg w 4 miesiace, myslalam, ze sie zabije, bylam potworem, a ona mysli, ze ja ot tak zaprzestane walki o w miare fajny wyglad. najgorsze jest to, ze ja 4 lata zmarnowalam, walczac o "wymarzona wage", a ta walka byla okupiona porazkami, glupimi dietami, tyciem i chudnieciem na zmiane, bulimia...to jest straszne, jak sobie to wszystko przypomne, to az mnie trzesie

1,5 roku temu mialam mysli samobojcze, z powodu bulimii i leku przed przytyciem...a jak zaczelam sie leczyc i chodzic do psychologa, to strasznie przytylam i wtedy juz calkiem myslalam o tym, zeby ze soba skonczyc...gdybym mogla cofnac czas o te 1,5 roku, to bym wtedy zaczela jesc racjonalnie (zamiast glupich 1200 kalorii), skonczylyby sie napady, przytylabym najwyzej ze 3 kg, a nie 12, rozkrecilabym metabolizm i cieszylabym sie zyciem...czemu to wszystko jest takie pokrecone...
jak dla mnie nie ma dobrego wyjscia z mojego stanu...
troche pokrecona ta moja wypowiedz, ale coz...nie potrafie do konca ubrac w slowa, tego co chcialabym przekazac...
ale chyba bede stalym gosciem na watku od tej chwili...