Napisane przez duszka91
Nawet nie bardzo wiem, od czego zacząć. Niby wszystko jest w porządku... Jesteśmy małżeństwem od ponad roku, parą od 6 lat, a w grudniu urodzę synka (właśnie zaczynam 8 miesiąc ciąży). Jednak coraz więcej jest sytuacji, które powodują, że niepokoję się o naszą przyszłość. Nie sądzę, że jest to np. kwestia mojego przewrażliwienia podczas ciąży, ale raczej tego, że wcześniej żyliśmy niby jak stare dobre małżeństwo, ale jeszcze "po studencku". A zaraz mamy zostać rodzicami, w lutym odebraliśmy swoje mieszkanie, w którym mieszkamy od sierpnia i życie weryfikuje to, jak mój partner się zachowuje. A może to ja mam dziwne wzorce? Dziwnie postrzegam rzeczywistość? Bardzo was proszę o inną, obiektywną perspektywę, bo albo przestaję rozumieć mojego męża, albo to ze mną coś nie tak...
1. Większość rzeczy jest na mojej głowie, mimo że oboje pracujemy na etacie (ja aktualnie jestem na zwolnieniu w ciąży, ale na ogół tak to wygląda - dodatkowo ja mam sporo nadgodzin w pracy, która jest wyczerpująca, a mąż prowadzi swoją jednoosobową działalność, która jest twórcza i przynosi mu satysfakcję, sam ustala rytm dnia i pracuje np. 110, 140 godzin w miesiącu, nie potrzebuje całego etatu). Muszę ogarniać rachunki (na nowym mieszkaniu miał zająć się tym mąż, ale oczywiście mamy już prawie na wstępie gigantyczną nadpłatę za ogrzewanie i dużo płacimy szacunkowo, bo zapomniał, że ma realny stan licznika podawać co miesiąc...), wykończenie mieszkania (bo mężowi wszystko obojętne i ledwo rzuci okiem na projekt), wyprawkę dla naszego dziecka, ba, nawet zakupy, bo inaczej dzień w dzień jedlibyśmy na szybko mrożonki... Mąż uważa, że nie ma na nic czasu, dlatego nie robi rzeczy, za które jest odpowiedzialny. Choćby był to wybór opon na zimę. Teoretycznie mówi, że chce mi pomóc. Dużo o tym rozmawiamy. W końcu wypracowaliśmy system, że stworzyliśmy harmonogram - sprzątania, jadłospisu (wiszą na lodówce), dodatkowo tworzę listy na tablicy korkowej w jego biurze, co jest pilnego do zrobienia. Niestety nadal nic nie jest zrobione, bo "on zapomina patrzeć na listy". Prosił więc, żebym mówiła mu, co ma zrobić, ale... gdy się przypominam o cokolwiek to właśnie "nie mam czasu przecież..." albo "ciągle mnie stresujesz, przypominając!" (robię to już skrajnie rzadko, ale jestem zmuszona, bo lista się wydłuża...). Kartonu z przedpokoju nie ruszy, chyba że się o niego potknie. Mówię - niby pierdoły. Ale jestem już w 8 miesiącu ciąży i nie mam sił, a nie chce zarosnąć brudem, w dodatku ciągle sporo rzeczy musimy wykończyć w mieszkaniu, zanim pojawi się maluch... Mąż odpoczywa i relaksuje się po wszystkim - rano wstaje pół h wcześniej, żeby obejrzeć odcinek serialu do śniadania. Fajnie, jego rytuał, ale przed pracą musi jeszcze zrelaksować się i zrobić prasówkę. Po pracy jest zmęczony, więc musi pograć. Albo zrobić przerwę i drzemkę. A wieczorem mecz albo gra. Jak wasi partnerzy ogarniają rzeczywistość pracując po 8h albo i więcej? Mając obowiązki wobec dzieci, was i np. sprawy domowe oraz rodzinne? Przez te próby - na męża prośbę - dotarcia do niego "wytycznymi" czuję się jakbym miała dorosłego, trochę leniwego syna, nie partnera... W moim otoczeniu faceci po pracy (etat i w większości nadgodziny) ogarniają jeszcze finanse domowe, zawożą dzieci na zajęcia, ogarniają remonty, a u nas to wszystko na mojej głowie. Cieszę się, że mąż ma upragnioną pracę i się realizuje (sama go namówiłam do zmiany, za co mi dziękuje), ale efekt jest taki, że pracując kilkadziesiąt godzin mniej w miesiącu przestał się interesować życiem domowym i nie widzi w tym nic dziwnego.
2. Partner nie umie prosić o pomoc. Nikogo. W efekcie zwleka ze wszystkim, co wpływa bardzo na naszą codzienność. Także wiele rzeczy, które z punktu pierwszego "nie mam czasu" albo "stresujesz mnie" wynikają z tego, że nie wie, jak coś zrobić, albo żeby to wykonać to musiałby np. pożyczyć od swojego teścia/szwagra wiertarkę/kosiarkę. Nie ma doświadczenia, ale nie zapyta, jak coś zrobić. Czy to faktycznie taka ujma? Mam dosyć braku zasłonek (mieszkamy na płaskim parterze i sąsiedzi wszystko widzą), ale mąż nie umie pożyczyć wiertarki i poprosić o pomoc, a ja mam "zakaz" poproszenia o to mojego taty, brata, szwagra czy kogokolwiek. Takich rzeczy jest dużo. U mnie w domu wszyscy chętnie sobie zawsze pomagaliśmy, mąż nie jest tego faktycznie nauczony. Siostry mąż ciągle coś pożycza od mojego taty, gdy jeszcze nie dorobi się swojego sprzętu, a ja siedzę i zamiast cieszyć się własnym mieszkaniem, wkurzam się, że nic nie rusza się do przodu. Dodam, że to nie kwestia nieśmiałości czy nieumiejętności komunikacji - nie ma problemu z rozmowami z obcymi ludźmi, ale bliskie relacje są dla niego czymś... dziwnym. Nie lubi też pomagać. Mieszkaliśmy z moimi rodzicami do czasu wykończenia mieszkania, żeby zaoszczędzić, nie płaciliśmy za nim, a on nawet nie potrafił zapytać, czy może coś skosić? Pomóc? Bo według niego, jak ktoś chce to przecież poprosi o pomoc (o którą sam prosić nie umie...). Było mi wstyd, po prostu. Jestem nauczona szacunku do innych, a pomoc to też dla mnie szacunek.
3. Nie dość, że mąż nie umie prosić o pomoc, to "nie ma jaj" żeby wskazywać fuszerki fachmanom. Jak pokazałam, że mamy porysowane okna, to miesiąc czy dwa zwlekał z telefonem do dewelopera. Jak pokazałam złe wykończenie kilku rzeczy w łazience, to nic nie powiedział fachmenowi. Oczywiście, mogłam ja się tym wszystkim zająć... znowu. Tylko czasami sił i czasu już nie mam. I właśnie o to chodzi, że nabywam poczucia, że jak czegoś nie zrobię, nie sprawdzę, to będzie to olane, bo w 99% przypadków ważnych tak się kończy... Wcześniej nie było takich decyzji w naszym życiu, więc nie zauważyłam takiego zachowania u męża. Jest to męczące, bo naturalnym jest (dla mnie i rodziny, nie dla męża), że rodzice chcą mi pomóc (nowe mieszkanie, ciąża...), ale widzę, że sami już nie wiedzą jak się zachować, żeby czasem nie obrazić mojego męża. Musiałam im wytłumaczyć, że u niego w rodzinie jest inaczej, ale ja sama się męczę, bo jestem między mężem, który ze wszystkim zwleka, a rodziną, która by mi pomogła, ale nie chce się przecież za bardzo wtrącać. Już kilka razy mąż rady dawane mimochodem bardzo agresywnie odebrał, na zasadzie "ktoś mnie krytykuje"...
4. Staram się wszystkie moje smutki, przemęczenie przegadać z mężem. Jeszcze kilka lat temu powiedziałabym, że jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Niby chce rozmawiać. Ale kończy się to tym, że obiecuje poprawę, daje rady, jak JA mogę LEPIEJ się z nim komunikować (czyli np. mówić co ma zrobić - jego słowa), ale potem tylko się obraża, jak się do nich stosuję, bo przecież się czepiam... Jak więc dotrzeć do niego? Nie oceniam nigdy jego, zawsze mówię o jego zachowaniu, próbuję wspólnie wypracować jakiś system, ale nic nie wychodzi. Teraz próbuję więcej olewać, ale nic nie idzie do przodu, a ja tylko popadam w depresję. Bo nie dam rady sama wszystkiego ogarnąć przed narodzinami i boję się, co będzie potem.
5. Dodatkowo mąż jest cholerykiem. Rozmowę zaczyna od krzyczenia, więc proszę, żeby przyszedł do mnie, jak się uspokoi i jak będzie chciał porozmawiać. Niestety on znowu zarzuca mi, że takie podejście oznacza, że to ja jestem zimna, bez emocji... Fakt, nie lubię krzyku, ale chcę rozmowy i rozwiązania, a nie obwiniania się i wyzwisk. Dziś - dlatego w sumie piszę ten post - skwitował naszą dyskusję w stylu "ale ty masz tylko wykonać polecenie!". Przeszłam już swoje i jestem asertywna, więc spokojnie odpowiadam, że tak nie życzę sobie, żeby do mnie mówił, bo polecenia można wydać psu, nie żonie. A on pyta, czemu ja po prostu nie mogę czegoś zrobić, czemu pytam, drążę i co złego w takich słowach... Czy ja faktycznie przesadzam? Drugi raz coś takiego powiedział. W poprzednich latach się tak nie zachowywał. Raz w tym roku tylko, cóż, wyzwał mnie bardzo brzydkim słowem w chwili zdenerwowania, byłam już w ciąży, ale to akurat nic nie zmienia. Obiecał mi po tamten sytuacji, że pójdzie na terapię, bo: 1. nie radzi sobie z nerwami 2. wszystko go stresuje 3. ma problem z relacjami z ludźmi. Było to pół roku temu, temat wiele razy wypływał, ale nadal nic nie zrobił w tym kierunku.
6. Ogólnie mąż agresywnie reaguje na moją rodzinę... Dosłownie nic nikt nie może doradzić, choć nikt nie wchodzi nam na głowę, nie mamy wizyt non stop, oceniania. Jasne, czasami mają odmienne zdanie i czymś nas wkurzą, ale mąż wie, że ja żyję według własnych zasad. Mimo to każdy mój pomysł, który jest przypadkowo zbieżny ze zdaniem moich rodziców jest przez niego krytykowany i uważa, że mówię tak tylko ze względu na nich. Nie wiem, jak mam mu pokazać, że tak nie jest...
Na co dzień mąż ma duże poczucie humoru, potrafi być oparciem, ale problemy się zaczynają w kwestiach rodzinnych, domowych. Najchętniej chciałby, żeby wszyscy dali mu święty spokój. Zero wizyt, świąt, pomagania. Uparcie twierdzi też, że zależy mu na mnie i naszej relacji.
Wiadomo, że pokazuję tylko ułamek naszej rzeczywistości. Ale dziś wyjątkowo jest mi z nią źle. Że wszystko jest na moich barkach, a mi powoli kończą się siły. Mam nadzieję, że ktoś doczytał do końca i odpisze cokolwiek... Jestem gotowa w sobie dużo zmienić, trochę w życiu przeszłam i wiem, że dam radę, tylko już nie wiem, w którą stronę podążać. Nauczyłam się być silna i asertywna, ale dziś nie czuję się z tego dumna, nie daje mi to szczęścia. Chciałabym jednak, żeby mój syn wychował się w rodzinie, w której jest wsparcie i zdrowa relacja.
|