Przyczajenie
Zarejestrowany: 2019-11
Wiadomości: 5
|
Umarł ksiądz, którego kochałam, nie daję sobie rady
Drogie Użytkowniczki,
proszę o pomoc, zdecydowałam się tu napisać bo nie mogę sobie poradzić z czymś co mnie ostatnio spotkało. Mam 35 lat, jestem obecnie sama.
Kiedy miałam 14 lat zakochałam się do szaleństwa (myślę, że to było to co ludzie zwą piorunem sycylijskim) w księdzu, który przyszedł do naszej szkoły uczyć religii. Był młody (24 lata), przystojny, uroczy, kulturalny i życzliwy. Uczył mnie religii 2 lata. Byłam szczęśliwa gdy przed lekcjami albo przed kościołem coś zagadywał, żartował. Myślę, że w jakiś sposób był dla mnie figurą ojca, którego nigdy nie miałam (ojciec odszedł od mamy jak byłam mała). Gdy go (księdza) spotykałam serce biło mi jak oszalałe, ciągle o nim myślałam, śnił mi się w nocy, no typowy książkowy haj zakochaniowy. To było piersze moje zakochanie, może dlatego tak gwałtowne. Gdy ze mną rozmawiał, gdy się do mnie uśmiechał to autentycznie serce mi się rozpływało a w brzuchu tysiące motyli.
Potem poszłam do innej szkoły (liceum) i kontakt z nim miałam już rzadszy. Nie wiem czy się domyślał, że coś do niego czułam - w każdym razie ja bardzo szukałam tego kontaktu z nim, chodziłam do kościoła głównie w nadziei, że on bedzie odprawiał mszę/zbierał na tacę/rozdawał komunię, włóczyłam się celowo w okolicach plebanii w nadziei, że "przypadkiem" na siebie wpadniemy, zapisałam się do Oazy, w której działał. Po 3 latach (miałam wtedy 17 lat) przenieśli go do innego miasta a ja przepłakałam chyba z tydzień. W końcu jakoś przebolałam i życie toczyło się dalej.
Minęły 4 lata podczas których nie wiedziałam co się z nim dzieje, choć od czasu do czasu go wspominałam z wielkim sentymentem,
Miałam 21 lat i byłam na trzecim roku studiów, kiedy się dowiedziałam, że znowu wrócił do naszego miasta, choć tym razem do innej parafii. Nie przeszkadzało mi to - pewnej niedzieli zadzwoniłam do tej parafii, zapytałam kiedy mój ksiądz odprawia msze i pojechałam na tę godzinę. Gdy go zobaczyłam za ołtarzem to momentalnie wszystkie uczucia wróciły, te 4 lata przerwy absolutnie tu nic nie zmieniły. Podczas ogłoszeń mówił o wyjeździe z duszpasterstwa akademickiego w góry. Od razu podjęłam decyzję, że jadę. Po mszy poszłam do zakrystii, przywitałam się z nim, choć ciężko było bo serce waliło jak młotem, spytałam "czy ksiadz mnie pamięta?" Oczywiście, że pamiętał, byłam bardzo szczęśliwa z tego powodu. Była krótka rozmowa, co studiuję, na którym roku, jak się miewa mama, itp. gadka szmatka ale do domu wracałam jak na skrzydłach.
Za tydzień pojechałam z nim i innymi studentami na weekend w góry. Żartował, zagadywał, droczył się jak zwykle (raczej nie tylko do mnie, do innych też, taki już miał styl bycia, do wszystkich był bardzo otwarty, ludzie do niego lgnęli), a ja czułam że jestem tak zakochana w nim jak na początku a może nawet bardziej. Przyznam jednak, że czasami miałam wrażenie, że on też być może czuje do mnie więcej niż sympatię - czasami miał coś takiego w spojrzeniu, gdy ze mną rozmawiał, co dawało mi do myślenia, że nie jestem mu obojętna.
Po powrocie z gór, już na dworcu PKP spytał czy przyjdę na spotkanie duszpasterstwa w następnym tygodniu. Powiedziałam, że za tydzień nie, ale że przyjdę za 2 tygodnie.
Na tym spotkaniu za 2 tygodnie był jakiś dziwny, prawie się do mnie nie odzywał, był jakiś taki bardzo zdystansowany, odpowiedział tylko na przywitanie się i tyle. Pomyślałam, że może ma zły dzień, czy coś.
Przyszłam ponownie za 2 tygodnie na studenckie spotkanie andrzejkowe - były zabawy, lanie wosku ale on tak samo się zachowywał w stusunku do mnie - bardzo z dystansem.
Było mi przykro i nie rozumiałam, nie przyszło mi do głowy spytać skąd taka zmiana w zachowaniu w stosunku do zachowania na wyjeździe w góry i ogólnie zawsze, odkąd go znałam. No ale nie zapytałam - teraz żałuję.
W wyniku tej jego oschłości na tych 2 spotkaniach nie poszłam już na kolejne a wkrótce potem (2 miesiące później) zakochałam się w koledze ze studiów i o "moim księdzu" myślałam już tylko czasami, jak o miłym wspomnieniu, z sentymentem. Zawsze jednak miałam z tyłu głowy myśl, że jeszcze go kiedyś odwiedzę, jak odwiedza się dawnego dobrego znajomego, ważną osobę w życiu.
Mijały lata (14 lat). Byłam w kilku związkach przez ten okres czasu (ale w żadnym z nich nie było z mojej strony tak silnych uczuć jak do niego). Przelotnie w tamtym czasie widywałam go w kościele, na jakichś uroczystościach ale nie spotkaliśmy się już osobiście. Obiecywałam sobie jednak, że kiedyś wybiorę się do niego w odwiedziny ale jakoś tak odkładałam tę wizytę, myślałam sobie, że im wiecej czasu upłynie, po którym znów go zobaczę, tym jeszcze większe będą moje emocje (a może i jego?) - chyba to mnie kręciło i kusiło.
W przeciągu ostatnich kilku miesiecy wydarzyła się dziwna sytuacja, mianowicie śnił mi się 2 razy, w dość krótkim odstępie czasu (kilka tygodni). W jednym z tych snów byłam wręcz nachalna, weszłam do domu, gdzie mieszkają księża, znalazłam go, chciałam go pocałować (!) ale jednoznacznie dał mi do zrozumienia, że to nigdy nie będzie możliwe i że nie powinnam była tam przychodzić.
Drugi sen był raczej o zabarwieniu romantycznym i w nim mój ksiądz autentycznie dawał mi do zrozumienia, że coś do mnie czuje. Ten drugi sen był zaledwie kilkanaście dni temu i znowu mi przypomniał, że czas go odwiedzić.
A kilka dni temu dowiedziałam się, że zmarł (!!) Nie wiedziałam, że jest ciężko chory. I ogarnęły mnie potworne wyrzuty sumienia, że się nie pożegnałam, że mogłam pójść do niego przez te wszystkie lata, że mógł być częścią mojego życia chociaż jako przyjaciel. moja bratnia dusza. Żałuję, że urwałam z nim kontakt te kilkanaście lat temu i nie mogę sobie z tym poradzić. Chciałam iść do niego, żeby go jeszcze raz zobaczyć, być może żeby znowu poczuć to zakochanie. Tyle lat go nie widziałam i prawie zniknął z mojego życia a teraz nie mogę przestać rozpaczać odkąd dowiedziałam się o śmierci. Przykro mi, że już nie zdążyłam mu powiedzieć, jak bardzo był mi bliski, że nie zdązyłam się pożegnać przed śmiercią
Czuję się dosłownie tak, jakby mi ktoś wyrwał kawałek serca. Nie czułam się tak nawet po śmierci osób z mojej rodziny. A najgorsze jest to poczucie, że już nie ma odwrotu, już nie da się nic zrobić, żeby to zmienić...I zadręczam się, że może on czekał, że ja jeszcze przyjdę kiedyś? Że może się zastanawiał, czemu urwałam kontakt..
Nie wiem jak sobie pomóc. Próbuję sobie powtarzać, że moje podsycanie miłości do niego nic dobrego na dłuższą metę by nie przyniosło ale to nic nie daje. Nie mam siły ani ochoty, żeby rano wstać z łóżka od kilku dni jestem na zwolnieniu od psychiatry i leżę/ryczę całymi dniami.
Proszę pomóżcie, powiedzcie mi coś na pocieszenie. Wiem, że to brzmi dziwnie, że odczuwam tak silne emocje, tęsknotę, żal dopiero teraz, po jego śmierci, mimo że, przez kilkanaście lat żyłam normalnie bez niego i wydawało mi się, że już się z niego "wyleczyłam"...
|