Napisane przez lucja_kao
Cześć. Nie czuję się szczęśliwa. Ale pisząc to zachowuję się chyba jak jakiś rozwydrzony bachor, bo przecież wszystko mam. Mam 27 lat, pracę, rodzinę, znajomych, faceta. A mimo to czuję się jakby “uwięziona” w swoim dotychczasowym życiu. Zawsze miłość była dla mnie ważna, kochałam mocno, byłam w kilku związkach. Raz kończyły się lepiej, a raz gorzej, no jak to w życiu. Z moim obecnym facetem jestem 1.5 roku i mam nadal bardzo mieszane uczucia. Ale ganię się za nie, że przecież życie to nie bajka, tylko proza i może być tylko gorzej, a mnie się trafiło wspaniale. Idealnie się rozumiemy, jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, jesteśmy dla siebie wielkim wsparciem, mamy podobne zainteresowania i poglądy na życie, ale… No właśnie, jest ale i to z mojej strony - po prostu nie mam ochoty na seks. Kiedy go uprawiamy jest przeciętnie, nie czuję wielkiej potrzeby tego robić. Na początku myślałam, że się docieramy i wszystko się ułoży, z czasem zaakceptowałam, że po prostu tak jest i inne dziedziny życia są na tyle fajne, że można o tym nie myśleć. Ale to nadal co jakiś czas powraca.
Nie jestem jakaś napalona, nigdy nie byłam, swoje libido określiłabym jako średnie, przeciętne. Ale nie przypominam sobie takiej sytuacji w żadnym poprzednim związku. Jedni faceci podniecali mnie bardziej, inni troszkę mniej, ale końcem końców seks zawsze był dla mnie przyjemnością. Tutaj jest mi po prostu obojętny, nie czuję takiej potrzeby. Co ciekawe, bardzo lubię się przytulać i nawet całować, ale w łóżku śnią mi się inni mężczyźni.
Zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak. Jaki błąd popełniam, popełniłam? Czy jestem jakaś nienormalna, że taki wspaniały, dobry, opiekuńczy facet po prostu mnie nie podnieca? Zaczęłam myśleć, że to moja wina. Że jestem idiotką, która nie docenia wspaniałego mężczyzny i za karę dostanie jakiegoś bad-boya, za którym ślepo poleci, a on później złamie jej serce. Wiele nocy przepłakałam nad swoją głupotą, niedojrzałością. Ten facet wiele mi pomógł, jest moim wielkim wsparciem. Ja dla niego też. Nigdy przed nikim się tak nue otworzyłam i nigdy nikt tak dobrze nie rozumiał, jaka jestem. Czuję, że to jest jakiś głupi żart losu - jesteśmy tak podobni wewnętrznie, jakby dwie połówki jabłka, a tak nie pasujemy do siebie fizycznie. Mam 27 lat, życie nie jest jak z bajki. To nie są wieczne emocje i motyle, piękne miłości i romantyczne uniesienia. A im więcej tych lat będę miała, tym gorzej, tym trudniej. Nienawidzę siebie za te myśli, nie rozumiem, czemu tak czuję. Mam wrażenie, że jestem swoją największą przeszkodą do szczęścia, bo kiedy znalazłam wreszcie kogoś, kto mnie rozumie i z kim mogłabym spędzić życie, bo czuję się dobrze i bezpiecznie, to przeszkadza mi taka mała, a jednak wielka rzecz. Czuję, jakby dla mnie życie uczuciowe się skończyło. Jakbym siedziała w jakimś dole bez wyjścia, nie wiem, co mam zrobić. Jakbym już nie miała szansy na odmianę sytuacji. Widzę szczęśliwe pary na instagramie, facebooku, moich znajomych i myślę sobie, że oni nie mają takich rozterek i problemów. Biorą śluby, mieszkają razem, cieszą się sobą w pełni. A ja mam coś takiego w charakterze, że widać na własne życzenie muszę cierpieć. Myślicie, że powinnam iść do psychologa i porozmawiać o tym, co jest ze mną nie tak?
Pomóżcie, poradźcie, już nie mam siły.
|