|
Przyczajenie
Zarejestrowany: 2021-09
Wiadomości: 1
|
Samotność, smutek, dół i muł, czyli potrzebuję wsparcia
Widzę, że ostatnio dużo tu wątków o rozstaniach, dlatego dorzucę cegiełkę też od siebie. Nie ukrywam, że potrzebne mi wsparcie, a może i kop w tyłek żeby się ogarnąć.
Miesiąc temu facet, z którym spędziłam ostatnie półtora roku zabrał rzeczy i zostałam sama w kawalerce mojej siostry (siostra ma inne mieszkanie i kawalerkę mi bezterminowo "wypożycza za opłatą"), którą jednak wspólnie odmalowaliśmy i urządziliśmy. Pomimo bardzo krótkiego stażu związku, między nami nie działo się dobrze. To znaczy, wszystko było poprawnie jeśli chodzi o pomoc, liczenie na siebie wzajemnie i zaufanie, niestety bardzo szybko wypalił się jakikolwiek element romantyczny naszej relacji - z obu stron. Z tego powodu zdecydowaliśmy o jej zakończeniu, chociaż dla obojga była to bardzo trudna decyzja, gdyż nie należymy do osób towarzyskich i poza sobą w mieście oddalonym kilkaset kilometrów od rodzinnego nie mamy wielu znajomych. Uprzedzę pytania - tak, próbowaliśmy to ratować, przełamaniem rutyny, rozmowami, byliśmy nawet kilka razy u psychologa.
Przez pierwsze 3 tygodnie czułam wolność i jakąś taką, nazwijmy to, ożywczą nowość w życiu. Poznałam parę osób, byłam na jakiejś randce i nawet zdążył mi się spodobać pewien koleś w miejscu, w którym bywam dwa razy w tygodniu. Nie ukrywam, że trochę mnie "siekło" na tego kolesia, chociaż pewnie za szybko. I lekko się nakręciłam, bo bardzo miło się gadało, a ja spragniona przeżyć, ale okazało się, że raczej nic z tego. Jest wolny, ale zdaje mi się, że niezainteresowany.
W zasadzie to nie tak, że tak bardzo liczyłam na tę znajomość, żeby wszystko na nią stawiać, ale nie ukrywam, że się nakręciłam. Pewnie bez sensu, no ale bywa. I teraz mam taki zjazd trochę. Piątek, siedzę w pustym mieszkaniu i nie mam planów, ludzie wychodzą, śmieją się. Ja dzisiaj nie mam z kim, chociaż przez ostatni czas nawet na życie towarzyskie nie narzekałam (pisałam, że nie jestem specjalnie towarzyska, ale tych 2-3 bliższych osób potrzebuję, a to obce miasto). No i akurat teraz - na złość - napisał mój były, że mu smutno. I pusto, i tęskni. I pomyślałam sobie - klasyka gatunku - że w zasadzie poza brakiem fajerwerków to dobrze było. Zawsze z kimś wyjść, pogadać, nie zasypiało się samemu. Tyle że gdzieś tam poczyniłam te kroki do przodu i nie wiem, czy chciałabym wracać i potencjalnie zaprzepaścić szansę na coś nowego (o ile się pojawi). Gdzieś tam powoli moszczę się w tej na nowo odkrytej wolności, chociaż przychodzi mi też ona z bólem, zwłaszcza w wieczory takie jak ten. I jak tu nie zwariować, nie ugiąć się, nie wracać i nie wyć z samotności?
__________________
"i żeby spadł deszcz,
tutaj we mnie,
i żeby w końcu zaczęło padać
i pachnieć ziemią,
czymś żywym – nareszcie"
|