Napisane przez OldWorldBlues
Nie wierzę w nic, włączając w to wszelkie aksjomaty religijne. Jeśli czegoś nie wiem lub czegoś nie jestem pewny, po prostu przyznaję, że tak właśnie jest, bez ucieczki w zgadywanie. Jeśli czegoś jestem prawie pewien, to mogę to przyjmować za prawdziwe – np. w celach opierania na takim założeniu następujących po nim wniosków, na których mi zależy – ale biorę pod uwagę ewentualność, że swoje poglądy będę musiał zrewidować w sytuacji pojawienia się mocnego kontrargumentu. I tyle.
Pojęcie wiary zastępuję nieco odmiennym, ale podyktowanym logicznymi przesłankami zaufaniem. Ufam, że dziewczyna mnie kocha, bo wielokrotnie to udowadniała; ufam, że rodzicom zależy na moim szczęściu, bo zawsze wspierali mnie w moich wyborach i pomagali mi osiągnąć założone cele; ufam metodzie naukowej, bo dzięki niej od setek lat następuje technologiczno-cywilizacyjny awans ludzkości. Tak więc sama widzisz, że brak wiary wcale nie musi implikować cynizmu.
Nie do końca przekonuje mnie również wiara w kontekście tzw. wyższych celów. Zasada jest analogiczna. Załóżmy, że takim celem jest: wszyscy ludzie na Ziemi szanują się nawzajem i są dla siebie uprzejmi. Nie muszę wierzyć, że taki stan jest możliwy do osiągnięcia (i nie wiem tego, ponieważ nie mam i na tę chwilę nie mogę mieć żadnych dowodów, które byłyby w stanie mnie do tego w sposób ścisły przekonać), aby do niego próbować dążyć, bo uważam, że jest pozytywnym aspektem stymulującym korzystny kierunek postępu społecznego. Domyślam się jedynie, że warto spróbować go osiągnąć, a wiarę w bezwzględny sukces postrzegam w takim przypadku naiwnością.
No i na koniec: nie uważam braku wiary za coś negatywnego, czego powinniśmy się obawiać. Wręcz przeciwnie – pozwala on na precyzyjniejszą i zdrowszą interpretację otaczającej rzeczywistości.
|