Tyle załatwiania, formalności, zgłaszanie wszędzie zgonu. Żyję na autopilocie.
Gdyby nie mąż, to byłabym płaczącą kupką nieszczęścia, to on jest moim głosem rozsądku i męskim oparciem. Pomaga, załatwia za mnie.
Najgorsze chwile już za mną: odebranie telefonu ze szpitala o 4:40 z tą informacją najgorszą z możliwych, potem wybieranie trumny, nekrologów, a w końcu pożegnanie się z ukochaną mamą, taką zimną, tak bliską i tak obcą jednocześnie, bo przecież już rysy twarzy inne, chociaż wszystko przecież takie znajome.
Jutro ostatnia droga. Kolejny bardzo trudny dzień. Potem powrót do rzeczywistości. Nie będzie już spraw do załatwienia, nie będę musiała spieszyć się do szpitala ani biegać po lekarzach.
Nic, pustka i głucha cisza...
Nie wiem co będzie dalej, jak wygląda życie bez jednej z najważniejszych osób?
Mama zastąpi każdego, jednak nikt nie zastąpi mamy.
Mam męża, dziecko. Dla nich muszę się jakoś pozbierać i żyć. Życie toczy się dalej, choć jest pełne bólu.
Nie wiem jak przeżyję jutrzejszy dzień. Ale skoro pierwszy raz się przełamałam i poszłam do zakładu pogrzebowego, by pożegnać zmarłą, to pogrzeb też jakoś przeżyję na środkach uspokajających.