|
Wtajemniczenie
Zarejestrowany: 2007-12
Lokalizacja: BB
Wiadomości: 2 706
|
...
Od dłuższego czasu pojawiały się w głowie mej myśli by stworzyć ten wątek. Zastanawiając się czego po nim oczekuje mam mętlik w głowie… W dużej mierze zastanawiam się czy są tutaj osoby, które miały podobne problemy, bądź też takie które w jakiś sposób mogłyby mi pomóc, albo chociaż wesprzeć. Naiwna, nigdy nie sądziłam, iż będę potrzebować pomocy ( a może bardziej wygadania się?) innych osób na forum internetowym, ale kochani jak to się mówi ,, tonący brzytwy się chwyta” ( choć ja nie tonę ino nieustannie szukam leku na pewne sprawy)
W moim otoczeniu jestem powszechnie uważana za silną osobowość i niestety nie mam komu się zwierzyć, mówić o tym co mnie boli. To zazwyczaj inni oczekują wsparcia i pomocy ode mnie, to ja jestem dla nich ostoją...
Przejdźmy do meritum. Od dłuższego czasu jestem w związku ze wspaniałym człowiekiem. Poznałam go na forum internetowym zainteresował mnie swymi wypowiedziami, myślałam sobie, że to niezmiernie intrygujący i inteligentny mężczyzna. Parę miesięcy później forum to organizowało zlot, a los chciał że mego lubego zobaczyłam na samym końcu tego spotkania- zdążyłam się z nim zaledwie przywitać i pożegnać. I w sumie w taki absurdalny sposób się zaczęło. Napisał do mnie i rozmawialiśmy przez wiele miesięcy…Wiele się wtedy w życiu mym działo, a rozmowy z nim działały jak balsam na mą zmęczoną duszę. Zrozumiałam, że jesteśmy bardzo podobni, idealnie się dogadywaliśmy, rozmawialiśmy godzinami. On po kilku rozmowach zwierzył mi się, że jest bardzo chory. Od kilkunastu lat cierpi na bóle głowy ( to nie migrena), które utrudniają mu życie ( bierze bardzo silne leki- dla porównania silniejsza od nich byłaby tylko morfina), odwiedza wielu lekarzy, robi pełno badań, w kółko czyta, dowiaduje się, stosuje wiele terapii i nic. Nic nie przechodzi. Z żalem pisał, że lekarze dziwią się jakim cudem jeszcze ma siłę wstawać z łóżka.
Gdy zaczęłam z nim rozmawiać wszystkie swe dni spędzał samotnie w pokoju- załamany po śmierci najukochańszego dziadka, załamany swoim stanem zdrowia. Bez chęci do życia wegetował...
W drugim miesiącu naszych rozmów zrobił coś o co jego najbliżsi by go nie podejrzewali- mimo strasznego bólu poszedł do pracy ( wcześniej wykonywał drobne prace na zlecenie w swych 4 ścianach)
Powiedział, że to wszystko zrobił dzięki mnie…
A ja byłam w szoku, iż znalazł w sobie takie pokłady siły!
Po miesiącu zapytał się czy może do mnie przyjechać i zabrać mnie na kawę… ( dzieli nas odległość ok. 100km)
Wiele osób dziwiło się, że mimo tego chcę się z nim spotkać, wszyscy mi to odradzali, mówili, że będę tego żałować. ( nie żałuję i nigdy nie żałowałam)
A on i tak przyjechał do mnie i gdy spojrzałam w jego oczy takie pełne dobroci wiedziałam, że na jednym spotkaniu się nie skończy… Jesteśmy już ze sobą dwa lata.
Kochamy się bardzo a on mówi, że gdybym nie pojawiła się wtedy w jego życiu mogłoby się to bardzo źle skończyć, on już był na skraju… Gdy się poznaliśmy miał 25 lat i nigdy z nikim nie był. Bał się odrzucenia z racji swej choroby. Do tej pory się dziwię, że to akurat dla mnie zaryzykował, aczkolwiek to piękne, że potrafiłam na niego tak wpłynąć.
Twierdzi, że przy mnie czuje się wspaniale nawet gdy po prostu siedzimy wtuleni w siebie i słuchamy ulubionej muzyki.
Od tamtego czasu zmienił pracę na lepszą i na taką w której robi to co lubi. Zaczął wierzyć i korzystać ile może z życia.
Powiem Wam szczerze jestem z nim szczęśliwa , choć kolorowo nigdy nie było. Czuje się kochana, szanowana, dzięki niemu zaczęłam wierzyć w siebie, chciałabym z nim się zestarzeć ( a jak się mówi, chęć zestarzenia się jest największym dowodem prawdziwej miłości). I mu pomóc, bo ciężko mi osobie go kochającej patrzeć na jego ból i cierpienie. Na te wielkie opakowania tabletek i kolejne próby uleczenia, które nic nie dają… Spędzam wiele godzin na forach neurologicznych, czytam grube tomy o tej tematyce, choć lekarzem nie jestem. Wspieram mojego ukochanego jak tylko mogę, pomagam mu się podnosić za każdym razem, gdy kolejna terapia nie pomoże. Rodzice mojego ukochanego ostatnio powiedzieli mi, że nigdy nie sądzili, iż ich syn kogoś tak pokocha jak mnie.I nadziwić się nie mogą, że z osoby zamkniętej w swym pokoju stał się pełnym wiary i nadziei mężczyzną. Dziękują mi za to, a ja czuję się nieco dziwne słuchając tego...
Wiem, że potrafiłabym z nim być mimo jego choroby i zdaję sobie sprawę z wynikających z tego poświęceń, jednakże nie przerywam poszukiwań czegoś co mu pomoże…Motywuje go do walki, a moi najbliżsi nawet nie lubią mnie słuchać, gdy o tym mówię, chyba się boją o tym słyszeć…
To nie jest łatwy temat, jednakże ja potrzebuję czasem wsparcia, bo siły mam za nas dwóch w związku. Dlatego tu piszę…Może któraś z Was przeżywała coś podobnego? Może ktoś u Was cierpiał na podobne dolegliwości i coś mu pomogło? A jak nie, to i tak chętnie porozmawiam i przeczytam Wasze słowa.
Wydaję mi się, że potrzebuje najbardziej zwyczajnego ,,wygadania" się...
PS Nie wiem czy w wypowiedzi tej zawarłam wszystko co trzeba, czy nie pominęłam czegoś istotnego jeśli tak to pytajcie. I przepraszam jeżeli to wszystko wyszło ,, zagmatwane".
Edytowane przez Vivee
Czas edycji: 2008-11-16 o 15:24
Powód: Dopiska.
|