Wizaz.pl - Podgląd pojedynczej wiadomości - Nie kocham, czy ROCD?
Podgląd pojedynczej wiadomości
Stary 2020-12-01, 14:07   #1
Misiawteczce
Przyczajenie
 
Zarejestrowany: 2020-02
Wiadomości: 13

Nie kocham, czy ROCD?


Cześć,

długo zastanawiałam się, czy opisać tu swoją historię i poprosić was o pomoc w określeniu tego, co czuję i co powinnam zrobić, ewentualnie gdzie szukać pomocy.

Jestem ze swoim narzeczonym 5,5 roku. Teoretycznie za pół roku bierzemy ślub. Jest to mój pierwszy związek, nigdy wcześniej nie zakochałam się, więc też nie widziałam sensu bycia z kimś, kogo co najwyżej lubię.

Na początku było zakochanie, zachwycenie nim, ciągle chciałam z nim przebywać, nie miał wad, wszystko idealnie. Po 3 latach zamieszkaliśmy razem i to był moment, gdy powoli zaczęło się psuć. Jestem perfekcjonistką, ciężko było mi znieść, że – teraz chyba już to wiem – nie jest taki jak mój tata (który jest dla mnie „mężczyzną z krwi i kości” – zaradny, sam z siebie posprząta, ugotuje, wypierze; jak coś się zepsuje, to próbuje sam to naprawić; do tego jest dosyć postawny i „misiowaty”). Mój narzeczony zamiast samemu pokombinować, zobaczyć czy da się naprawić np. stukającą klamkę w drzwiach, woli dzwonić po swojego ojca albo po specjalistę i wydać kilka stów, bo „nie wie co z tym zrobić i boi się że zepsuje”. Do tego został wychowany w domu, w którym wszystkim zajmowała się mama (również pracująca na pełen etat), a tata siedział przy komputerze albo odpoczywał (mimo że pracował z domu). Narzeczony od początku wiedział, że u mnie w domu było inaczej, rodzice mieli partnerskie podejście; nie lubił zachowania swojego ojca i zgadzał się ze mną, że w naszym domu dzielimy obowiązki. Problem w tym, że ja byłam od dziecka przyzwyczajona do tego, że faceta nie trzeba prosić o umycie naczyń, bo po zjedzeniu obiadu te naczynia sam z siebie umyje, a nie odłoży tego do wieczora lub kolejnego dnia, mimo że do kuchni nie da się wejść. Tak samo mój narzeczony początkowo nie widział sam z siebie potrzeby odkurzania raz w tygodniu, mimo że w mieszkaniu latał kurz, albo posprzątania rzeczy ze stołu, mimo że nie było gdzie kubka postawić. Jego zachowanie zmieniało się stopniowo, z każdym miesiącem dostosowywaliśmy się do siebie – ja z częścią rzeczy odpuszczałam, narzeczony częściej bez mojego „ględzenia” angażował się w domu. Obecnie po latach mamy wypracowany własny system, nie muszę go prosić o nic, bo to co trzeba, ogarnia sam z siebie, a też ja nie panikuję, że jak weekend, to trzeba sprzątać. Wiele się razem nauczyliśmy, dotarliśmy się.
Mam wrażenie, że przez te ponad 2 lata wspólnego mieszkania trochę stracił w moich oczach. Częściej widzę go jako dużego chłopca, mimo że te czasy chodzenia za nim i przypominania o rzeczach, proszenia już minęły, a rzadziej jako faktycznie mężczyznę. Nie mogę się tego uczucia w żaden sposób pozbyć, chyba podświadomie bez przerwy porównuję go do swojego ojca i kwestionuję jego męskość, zaradność i to zarówno w zachowaniu, jak i w wyglądzie, mimo że przecież kiedyś zakochałam się w nim i pociągał mnie od początku. Próbuję w głowie zwalczać te myśli, ale one i tak wracają. Na co dzień jest mi z nim dobrze (chyba?), chociaż mam wrażenie, że czasami żyjemy już nie razem, tylko obok siebie – każdy coś tam sobie ogląda, czyta czy gra, coraz rzadziej chce nam się wspólnie coś robić, dopóki któreś z nas nie przypomni sobie, że dawno razem czegoś nie robiliśmy.

Wiem, że w związku to jest normalne, szczególnie kiedy mieszka się razem, każdy potrzebuje przestrzeni i porobienia swoich rzeczy. Normalnie nie mam nic przeciwko temu, że 4 dni z rzędu po prostu siedzimy w jednym pokoju i zajmujemy się swoimi sprawami, a 5. dnia wspólnie oglądamy serial. Dopiero po jakimś czasie nagle dopada mnie myśl, że „o kurczę, nie chce mi się z nim nic robić, chyba go nie kocham, skoro nie czuję potrzeby” i wtedy zaczynam się stresować i naprawdę czuć ten brak miłości. Często mamy też tak, że czułość przychodzi z jego strony – to on mnie częściej przytula, całuje, ja muszę sobie przypominać o tym, że takie rzeczy się robi, bo inaczej dosyć rzadko czuję potrzebę i robię to niejako „z obowiązku, bo tak robią kochające się osoby”. Pocałunki nie powodują też u mnie jakiejś ekscytacji, napadu czułości itp. i chyba tak jest już od 2 lat. Nie wiem na ile wynika to z faktu, że do niedawna mieszkaliśmy w kawalerce i siłą rzeczy spędzaliśmy w jednym pomieszczeniu większość czasu. Narzeczony też od kiedy zamieszkaliśmy razem coraz mniej się starał, musiałam mu przypominać że chciałabym czasem wyjść gdzieś albo żeby odłożył telefon przed spaniem i porozmawiał ze mną zamiast grać czy przeglądać Internet.

On też na początku nie był idealny, ja bardzo chciałam związku z nim, a on chciał się bawić i nie angażować ze względu na kilkumiesięczny wyjazd, który wtedy planował. Dopiero po kilku miesiącach, już na tym wyjeździe, przyznał, że się zakochał. Zawsze mnie za to przepraszał, a ja widziałam, że bardzo żałuje tego jak się zachowywał i chce mi wszystko wynagrodzić.
Za miesiąc musimy wpłacić większą zaliczkę za salę weselną, a od 3 tygodni mam w głowie tylko myśl, że to nie ten, nie kocham go i to nie ma sensu, powinnam odejść i znaleźć kogoś bardziej dopasowanego do mnie. Zaznaczę, że miewałam takie myśli już wcześniej, jakieś 2-3 razy mieliśmy taki kryzys, po rozmowie „rozstawaliśmy się” (w trakcie tego rozstania byłam absolutnie przekonana o jego słuszności, nie czułam NIC do niego, cieszyłam się, że się rozstajemy i mam „problem z głowy”), a po max godzinie-dwóch godziliśmy i dalej przez kilka tygodniu było między nami świetnie, ja zrozumiałam że go kocham i nie chcę stracić. Aż do następnego razu, kiedy znowu zaczynaliśmy żyć bardziej obok siebie, dochodziły drobne spięcia, narzeczony miewał gorszy czas, przez co nie był mną tak zainteresowany. Znowu powoli pojawiały się myśli, że nie pasujemy do siebie, to nie ten, a ja go nie kocham tak jak powinnam, bo gdybym kochała, to chciałabym z nim spędzać więcej czasu, miałabym ochotę na czułość, przytulanie i całowanie byłoby bardziej naturalne, a nie często w formie przypominajki. W łóżku też czułam, że to robi nie tak, tamto robi nie tak, wkurzałam się w głowie, dlaczego sam z siebie po takim czasie razem nie do końca wie co lubię i jak mnie najlepiej dotknąć. Nadal trudno mi poczuć z nim taką jedność, radość że się kochamy, a nie po prostu uprawiamy seks.

Mam też coś takiego, że porównuję nasz związek ze związkami znajomych, gdzie to wszystko idzie tak naturalnie, oboje są pewni że się kochają, zapatrzeni w siebie i widać to po nich. U nas tego często nie ma, chyba że jesteśmy właśnie w tym okresie po kłótni, albo akurat mamy okres lepszego dogadywania się i spijania sobie z Dziubków (chociaż w tym okresie i tak mam z tyłu głowy myśli, że „to nie ten”).

Zaznaczę, że rok przed tym jak zamieszkaliśmy razem byłam mobbingowana w pracy. Pracę zmieniłam, w nowej, w której pracowałam przez rok było super, aż po skończeniu studiów zapragnęłam lepiej płatnej posady i ponownie zmieniłam pracę – niestety jak się okazało, w nowym miejscu, choć nie tak ostro jak w poprzednim, również był stosowany mobbing. Pracę ponownie zmieniłam i obecnie mam najlepszy zespół, jaki mogłam sobie wymarzyć.

Doświadczenia z pracą wywołały u mnie pojawienie się nerwicy. Długo broniłam się przed pójściem po pomoc, ale narzeczony bardzo mnie wspierał i w końcu po kilku miesiącach prawie bezsennych nocy, zapisałam się do psychiatry. Nie dawałam już rady, czułam że straciłam całą radość życia, nie mogłam spać, chodziłam wiecznie wkurzona, przez co ciągle czepiałam się narzeczonego. Mój wtedy jeszcze chłopak wpadł wtedy na pomysł, że mi się oświadczy. Przyjęłam oświadczyny. Wtedy okres między nami był bez kłótni, ale też bez porywów, do tego problemy ze snem i niezdiagnozowana jeszcze wtedy nerwica. Było mi ciężko, nie wiedziałam co się ze mną dzieje, czy cieszę się z tych zaręczyn. Czułam że powinnam, ale miałam też myśli, że chyba bardziej cieszę się nie z faktu, że będę jego żoną (bo znowu pojawiły się wątpliwości czy to ten), tylko że będzie ślub, wesele, spełnienie marzeń. Zaczęliśmy powoli wybierać salę, fotografa i choć byłam z tego powodu szczęśliwa, to te wątpliwości były gdzieś w podświadomości.

W międzyczasie narzeczony widząc że jestem kłębkiem nerwów, nie sypiam w nocy, namówił mnie do pójścia do psychiatry. Dostałam tabletki (Trittico), które brałam przez pół roku – pomogły, miałam odstawić. W czasie wizyt lekarz zawsze pytał mnie o samopoczucie, jak relacje z rodziną, w pracy, z narzeczonym, czy stresuję się ślubem itd. Odpowiadałam zgodnie z prawdą, że z narzeczonym świetnie, nie mamy problemów, nie stresuję się ślubem. Uznał, że to była nerwica która dała objawy dopiero w czasie, gdy w moim życiu się uspokoiło.

W sierpniu tego roku miałam epizod, że znowu przyszły myśli, że go nie kocham, powinniśmy się rozstać, bo znajomi który brali ślub byli wyraźnie szczęśliwi z powodu tego ślubu, widać było, że się szczerze kochają. Przyszedł smutek, że ja tej pewności ze swojej strony względem narzeczonego nie mam, czuję wątpliwości. Zaczęłam wtedy czytać o ROCD, uznałam że objawy mi pasują. Poczułam ulgę, odpuściłam i było między nami dobrze. Czasem nachodziły mnie myśli, czy go kocham, odpowiadałam sobie wtedy w głowie „no jasne, jesteś głupia, o co ci chodzi?” i problem z głowy. Ostatnio wróciły nie tyle myśli, co wyraźne PRZEKONANIE, że go nie kocham, co najwyżej mi na nim zależy, żal mi tego co razem przeżyliśmy. Ostatnie 3 tygodnie były koszmarem, ciągłe huśtawki „kocham, nie kocham”, z częstszą pewnością że jednak nie kocham, a jedynie próbuję sobie wmówić te uczucia, bo żal mi nas, tego co razem przeżyliśmy, co razem mamy. Jednocześnie na myśl o rozstaniu czuję ulgę, że to się skończy, może znajdę kogoś dla mnie idealnego i nie będę miała ciągle wątpliwości z tyłu głowy. Czuję też strach, że popełnię największy błąd w życiu, bo przecież były okresy, gdy czułam że go kocham i może to chwilowe zwątpienie które zaraz minie, a ja znowu będę spokojna (chociaż z przeczuciem w głowie, że to nie ten facet – bo, co wiem że jest głupie i niesprawiedliwe – nie jest taki jak mój ojciec). Uspokajam się na moment, a potem narzeczony przychodzi z pracy i jednego dnia jest ok, czuję, że mi zależy i chce żeby było normalnie (chociaż nie umiem mu powiedzieć, że go kocham), a drugiego dnia odpycha mnie na jego widok, irytuje mnie jego głos, sposób w jaki mówi, jak się zachowuje, co mówi, jak się ubiera, że nie tak wygląda, że mógłby być wyższy, bardziej umięśniony itd. Czuję że mnie nie pociąga, bo nie jest idealny. Mam okropne wyrzuty sumienia przez te myśli, bo wiem że narzeczony jest najlepszym facetem jakiego spotkałam, takim który zrobiłby dla mnie wszystko. Kiedy pytam siebie, czy gdyby wyjechał na pół roku, to bym tęskniła, jest dla mnie oczywiste że tak. Kiedy zdarzało się, że wyjeżdżał na kilka dni na konferencję albo ze znajomymi, martwiłam się czy dojedzie bezpiecznie, jak się bawi, czy wszystko w porządku, tęskniłam aż wróci i wiem że nadal by tak było, ale kiedy jest obok, to nadal mam w głowie te same myśli, że to nie ten i nie powinnam brać z nim ślubu.
Zaznaczę jeszcze, że miesiąc temu przeprowadziliśmy się w zupełnie dla mnie nieznany rejon miasta, po drodze mieliśmy też problem z remontem, egzaminy, dużo pracy, plus zakaziliśmy się razem koronawirusem. Wszystko to sprawiło, że był ogrom stresu, nie mieliśmy za dużo czasu dla siebie. Przez to nabrałam chyba więcej dystansu do naszej relacji i zaczęłam ją analizować.
W końcu nie wytrzymałam, po wielu przemyśleniach i wewnętrznych dramatach postanowiłam z nim porozmawiać o tym, że nic nie czuję, wydaje mi się że nie jest tym kogo szukam i chciałabym się rozstać. Narzeczony bardzo się przejął, kocha mnie i nie chce żebym odchodziła. Każdy taki epizod w naszym wspólnym życiu mi wybaczał, ja po nim czułam że go kocham i było dobrze, ale nie tym razem. Ja przez te 3 tygodnie byłam kulką smutku, płaczu, przygnębienia, niezdecydowania. Z jednej strony w głowie czuję, że to nie jest ten facet, a z drugiej boję się go zostawić, bo nie wiem czy to co myślę jest prawdą, czy efektem niedoleczonej nerwicy. W jednym momencie chcę to ratować, czuję że mi zależy, płaczę że nie jest tak jak kiedyś, a przecież kiedyś czułam że kocham, a 10 minut później mam przekonanie, że trzeba to skończyć, nie ma sensu walczyć, bo przecież nie kocham i lepiej przerwać to teraz. Bardzo to przeżywam, mam wahania nastroju dosłownie co kilkadziesiąt minut. Wczoraj byłam przekonana że to ROCD, przytuliłam go i wewnętrznie poczułam nadzieję, że będzie dobrze i może go kocham. Dzisiaj zaczęłam się zastanawiać czy sobie tego ROCD nie wmawiam i zwyczajnie go nie kocham, a jedynie boję się odejść. Nie wiem czy to nerwica wróciła, czy to stres przedślubny, czy po prostu w końcu miałam odwagę przyznać przed sobą, że nie kocham, a jedyne co mnie jeszcze trzyma, to wspomnienia, sentyment i strach przed stratą.

Błagam, pomóżcie. Co o tym myślicie z własnego doświadczenia, gdzie iść, do kogo się zwrócić o pomoc? Zapisałam się już do psychiatry, ale wizyta dopiero za 2 tygodnie, a my za miesiąc musimy albo wpłacić kilkanaście tysięcy za wesele, albo zdecydować, że je przekładamy/rezygnujemy. No nijak to się nie zazębi. Z jednej strony nie chcę brać ślubu z takimi rozterkami, narzeczony powinien w takim dniu mieć pewność, że go kocham, a z drugiej boję się cokolwiek przekładać, bo samą salę rezerwowaliśmy 2,5 roku przed terminem ślubu. Boję się że odwołamy wszystko, potracimy kupę pieniędzy, zranię go, a okaże się, że to tylko ROCD, niedoleczona nerwica i niepotrzebnie odwoływaliśmy, bo mogliśmy być już małżeństwem.

Oczywiście naczytałam się już tych wszystkich poradników z neta, że na pewno go nie kocham, ale nie chcę tak się czuć. Chcę być pewna że kocham, że to jest to, wziąć z nim ślub, tak jak kiedyś marzyłam i nie mieć tych głupich rozterek i uczucia znudzenia i zirytowania nim. Chcę czuć się tak jak w tych najlepszych momentach, przestać porównywać go bez przerwy z moim ojcem i myśleć o nim, że nie jest męski. Jak to zrobić, jak sobie radzić? Narzeczony wie o wszystkim, jest mu ciężko, ale mówi że mnie kocha i przejdziemy przez to razem, mam podjąć najlepszą dla siebie decyzję, a jeśli zdecyduję się odejść – zaakceptuje to, chociaż będzie mu ciężko. Nie chcę go ranić, a boję się że zranię i zostając, kiedy mam wątpliwości, i odchodząc.

Przepraszam za tak długi post i dziękuję za przeczytanie go.
Misiawteczce jest offline Zgłoś do moderatora   Odpowiedz cytując