Wizaz.pl - Podgląd pojedynczej wiadomości - Współlokatorzy - problemy
Podgląd pojedynczej wiadomości
Stary 2010-10-20, 20:25   #1
miss_bennet
Rozeznanie
 
Avatar miss_bennet
 
Zarejestrowany: 2010-08
Wiadomości: 917
Angry

Współlokatorzy - problemy


Dziewczyny!

Błagam, doradźcie mi coś... Pisałam ostatnio o mieszkaniu z facetem, dziś też chodzi o mieszkanie, ale tym razem o moich współlokatorów...
Myślałam, czy podpiąć się pod jakiś wątek, ale właściwie nic nie pasuje.

Nie wiem od czego zacząć. Może od tego, że wykańczam się tutaj psychicznie, przez moich współlokatorów, których nawet ciężko nazwać znajomymi. Jak to mój TŻ określił: to po prostu ludzie, z którymi się użeram. Nie ma "w tym domu" rozmowy, komunikacja leży i kwiczy, nie ma czasem nawet głupiego "cześć" gdy mijamy się w korytarzu. To tak na wstępie.

Znaliśmy się wcześniej, dlatego mieszkamy razem, bo nie chcieliśmy z kimś obcym, a akurat wszyscy potrzebowaliśmy mieszkania i kogoś kto będzie współlokatorem.
Oni są parą, jest jeszcze jedna dziewczyna, która z nami mieszka, ale powiedzmy, że jest niegroźna, pracuje więc często jej nie ma i nie jest jakaś upierdliwa. Problemem są ona i on.

Pomijam już, że nie tak wyobrażałam sobie studenckie życie pod jednym dachem. Myślałam, że będzie luzacka atmosfera, pogaduchy, itd. Że czasem można będzie wpaść z piwem do siebie i poplotkować... O ja naiwna.

Główny problem to sprzątanie i atmosfera taka, że można... zawiesić siekierę w powietrzu. Tego nie będę próbowała zmienić, bo szczerze mówiąc na tym mi już przestało dawno zależeć. Po kilku próbach nawiązania kontaktu dałam sobie po prostu spokój. Czasem jednak porozmawiać trzeba, a ja się wtedy oblewam zimnym potem.
Dlaczego?
Każda moja próba podjęcia dyskusji, nieważne czy pytam "co słychać?" czy chcę zwrócić o coś uwagę kończy się albo:
- zignorowaniem mnie oraz tego co miałam do powiedzenia
- spławieniem mnie
- wydarciem na mnie mordy (za przeproszeniem) i kłótnią.

Ponieważ przekonałam się, jacy to są ludzie (typ: spluniesz, a oni powiedzą, że deszcz pada) przestałam zwracać uwagę, gdy coś mnie denerwuje i duszę niestety to w sobie, bo... moje gadanie i tak nic nie zmienia.

Jednak dzisiejsza sytuacja doprowadziła mnie (nie pierwszy raz) do łez...
Sprawy wyglądają tak:
-odkąd on pracuje właściwie non stop jest syf w kuchni, ponieważ ona nie raczy pozmywać... (ona właściwie rzadko kiedy raczy cokolwiek posprzątać...)
- przez to gary w zlewie stoją co najmniej dobę... albo dłużej. Raz nawet stały tyle, że aż w zlewie zrobiła się rdzawa obrączka od garnka...
- ostatnio w umywalce w łazience, która jest w stanie: pożalsięboże, znalazłam mnóstwo blond kłaków(czyli nie moich), których postanowiłam nie sprzątać... ale nie skomentowałam tego.
Nie mówię nic, bo tak jak pisałam wcześniej, nie ma to sensu, a poza tym mi też się zdarzy np. zostawić coś czasem w zlewie. Jednak od początku tego roku akademickiego bardzo się pilnuje i zmywam dzień w dzień po sobie wszystko, zwłaszcza, że tego dużo nie ma (na jedną osobę).

Nawiasem mówiąc: Dziś żartowałam z TŻtem, że wczoraj nie zmyłam talerzyka i stoi w kuchni (ciężko było zresztą dostać się do zlewu, aby go zmyć, ale to w sumie już norma), więc jak się coś będą burzyć w tym temacie, to chyba padnę...
I co się okazało? Weszłam ledwo do mieszkania (ok. godz. 18), a za chwilę słyszę, że i oni wrócili. Sama już ich obecność działa na mnie... irytująco. Za chwilę pukanie do drzwi mojego pokoju: On: "Czy mogłabyś zmyć po sobie kuchenkę? Zdumiona odparłam, że dobrze. A później, stojąc nad tą kuchenką i szorując ją wymyślałam w głowie cięte riposty. Niestety po fakcie, mogłam je sobie... do nosa wsadzić.

Faktycznie, wczoraj podczas przygotowywania obiadu, mogło mi coś tam chlapnąć, chociaż nie jestem w 100% pewna, że wszystko było aby na pewno moje. Jednak, ostatnie 3 tygodnie, kuchenka stała uwalona tak, że głowa mała (ona sprzątała ostatnio w kuchni, jak wpisała sobie w grafiku, ale kuchenkę pominęła...) i jakoś nikomu to nie przeszkadzało, a ja że częściej jem ostatnio u TŻta, albo nie jem obiadów wcale, to stwierdziłam, że po nich sprzątać nie będę. Widocznie on sprzątnął ją 2-3 dni temu i teraz czepia się mnie o najmniejsze chlapnięcie. Ale dobrze, sprzątnęłam, trudno, po sprawie.

Chodzi o to, że nie mogę tak dłużej. Rozmawiałam o całym zajściu z moim TŻ i z moją siostrą... Oczywiście, nie wyobrażają sobie, że tak jest... Problemem, jest to, że boję się coś odezwać. Wiem, że to głupie, ale nie często mam do czynienia z chamem, z którym spokojną rozmową nic nie osiągnę, natomiast wydzierania się na siebie nawzajem nie uznaję. Bo normalnie nie jestem osobą, która daje sobie na głowę wejść... No jednak z nimi... nie potrafię. W dodatku, kilka razy próbowałam konfrontacji, które spełzły na niczym. Jedynie ja się wkurzyłam i najadłam nerwów. Im nie można zwrócić uwagi. Myślę, że wydaje im się, że mają przewagę liczebną oraz, że można wygrać bez podawania sensownych argumentów i załatwić wszystko krzykiem (sama czasem słyszę, jak ze sobą rozmawiają). I przez te nerwy, bezsilność, wszystko co opisałam wyżej, boję się też pójść i im wygarnąć, bo chyba bym się ze złości rozpłakała.
A później ona będzie się chwalić (jakby było czym), jak to on mnie zgasił. - wiem, bo już tak robiła z naszą poprzednią współlokatorką, chwaliła się właśnie czymś mniej więcej takim. No żenada.

Sytuacja, dla mnie jest już po prostu beznadziejna. Wiem, że nie powinnam się bać i nawet jeśli przestanę i nastawię się na konfrontację to i tak pewnie z niej nic nie wyniknie. Za bardzo też nie mogę się wyprowadzić, bo widnieję w umowie (podpisaliśmy na 2 lata), a poza tym sama nie bardzo miałabym się gdzie teraz podziać. Z TŻtem chcemy zamieszkać razem dopiero od przyszłego roku... Czuję, że jestem w kropce.
Może Wy, patrząc z boku, zobaczycie dla mnie jakieś wyjście?
__________________
miss_bennet jest offline Zgłoś do moderatora   Odpowiedz cytując