Siedząc pewnego wieczora zziębnięta i zmęczona przed ekranem komputera, przeglądałam-jak to perfumoholik- fora i blogi perfumowe. Kiedy już miałam udać się do łóżka, by paść w objęcia Morfeusza i odpocząć od tego zgubnego nałogu, trafiłam przypadkowo na stronę Stephanie de Saint- Aignan. Moim oczom ukazał się wtedy krótki opis obok zdjęcia flakonika perfum o przyjemnym, piaskowo- herbacianym zabarwieniu. Tych kilka zdań sprawiło, że potrzeba snu zeszła na dalszy plan.
"Is desert the mirror of our infinity?
How strange that sand is so infinitely infinitesimal
Pilling up in the vastness of dunes, beyond visible..
Men gather for tea, in the silent desert
Under astral disproportion of Time.
Like a burning sweet bitterness that goes deep into your thirsty
Soul, the smell of mint and sugar dances before sunsets.
There is, probably, in the perfume of sand and tea,
A Eucharistic truth that cloaks Men under Godlight".
Wszystko stało się jasne, gdy dowiedziałam się chwilę później, że źródłem inspiracji dla twórcy tej kompozycji była powieść Pod osłoną nieba Paula Bowlesa. Jako wielbicielka zarówno powieści Bowlesa, jak i obrazu Bertolucciego, czekając na próbkę zastanawiałam się nad tym, czy to w ogóle możliwe, aby istniał zapach, który odciśnie na moim umyśle piętno tak mocne, jak przed laty obraz włoskiego reżysera. Czy te perfumy, są w stanie poruszyć jakąś czułą strunę mojej duszy, jak przewijający się przez cały film motyw muzyczny skomponowany przez Ryuichi Sakamoto oraz wspaniałe, niezwykle barwne, malowane światłem zdjęcia maghrebskich krajobrazów autorstwa Vittorio Storaro? Wreszcie, czy dostarczy mi uczuć podobnych do tych, jakich doświadczyłam podziwiając aktorstwo wysokich lotów Johna Malkovicha i Debry Winger, którzy wcielili się w role Porta i Kit Moresby?
Na taki zapach, choćby kosztował fortunę, byłabym w stanie zaciągnąć wysoko oprocentowany kredyt w banku lub wyjąć skromne oszczędności życia i zacząć grać w kasynie. Ponoć debiutantom sprzyja szczęście;). Gdy nagle do głosu doszedł zdrowy rozsądek. Ale może to tylko kolejny chwyt marketingowy, mający przysporzyć firmie większą liczbę klientów, czyli mówiąc wprost więcej pieniędzy. Natomiast ja licząc na cud, po raz kolejny wykazuję się naiwnością godną małego dziecka, sadząc, że reklama jakiegoś produktu, a zwłaszcza perfum, ma coś wspólnego z rzeczywistością. Mimo, że targały mną wątpliwości, które kilka kolejnych nocy nie pozwalały mi zasnąć;), postanowiłam jednak- jak na prawdziwego nałogowca przystało- zdobyć próbkę i przekonać się, jaka jest prawda.
Gdy już miałam fiolkę z cenną zawartością, podeszłam do testów z dużym entuzjazmem, nadzieją - ale i pełnym niepokoju oczekiwaniem. Tak bardzo nie chciałam się rozczarować, tak bardzo pragnęłam przeżyć jedną z tych pięknych chwil, na środku cichej pustyni, przy pełni księżyca ze szklanką herbaty w dłoniach.
W końcu kijankom też się coś od życia należy;)
Tyle na temat romantycznych wizji, a teraz ad rem.
Zapach na początku przywitał mnie gryzącą mieszanką przypraw i ziół.
Przyznaję, ze nie jestem w stanie wyodrębnić jej poszczególnych składników. Poczułam się jakbym była na rozpalonej pustyni podczas burzy, tyle, że zamiast piasku wirowały w powietrzu kłęby pyłków przypraw. To nie było miłe uczucie, ale postanowiłam się nie poddawać i zobaczyć, co będzie później. Po chwili perfumy uwolniły nutę skóry. Była ona tak wyrazista, że od razu pomyślałam sobie o tradycyjnych, skórzanych bukłakach, w których nomadzi przechowywali przez wieki wodę. Zapewne przygotowywana z niej potem herbata musiała posiadać ten specyficzny, skórzany posmak.
Przyprawy i skóra na początku zdominowały kompozycję, ale po jakimś czasie zapach zaczynał łagodnieć i wyczułam wreszcie delikatny aromat zielonej herbaty z dodatkiem paru listków mięty i niewielką ilością brązowego cukru. Najbardziej spodobały mi się balsamiczne tony szlachetnych drzew ogrzane niemałą porcją ambry w nutach bazy. Nad cała kompozycją unosił się cały czas, raz bardziej, a innym razem mniej wyczuwalny powiew kadzidła, któremu towarzyszył dym z ledwo tlących się na pustynnym obozowisku ognisk;).
Bardzo często zapachy herbaciane, które dotąd poznałam, drażniły mnie swoja jednostajnością, co skutecznie zniechęcało mnie do testowania kolejnych.
Kompozycji St. Aignan z całą pewnością nie można zarzucić linearności, przeciwnie wyczuwam w niej ciągłe przejścia tonalne. Te taneczne skoki od jednej barwy zapachowej do drugiej są główną zaletą tych perfum.
Ciągłe balansowanie między pikantnością ( przyprawy), a miękkością ( skóra) oraz ciepłem ( ambra, kadzidło), a chłodem ( mięta) nie stwarza jednak wrażenia dysharmonii. Kompozycja St. Aignan, to zapach bardzo dobrze zespolony i proporcjonalny. Jednakże po konfrontacji wyobrażeń z rzeczywistością ze smutkiem muszę stwierdzić, że nie jestem oczarowana perfumami pani Stefanii. Może postawiłam im zbyt wysoką poprzeczkę. Ta moja marzycielska natura.
Powodów mojego rozczarowania jest kilka, ale podam tylko najważniejsze. Po pierwsze, choć mój nos jest przyzwyczajony do perfum przyprawowo- orientalnych, bo przecież to moja ulubiona kategoria, to jednak trudno mi było przetrwać ten korzenny początek.
A poza tym, liczyłam na to, że kadzidło, z którym trudno mi się zaprzyjaźnić będzie tu mniej wyczuwalne. Pomimo mocnego otwarcia, zapach tak jak już powiedziałam zaczynał subtelnieć i ku mojemu zaskoczeniu dość szybko stał się bardzo zwiewny. Określenie transparentny ( tak o nich pisano na forach zagranicznych), wydaje się być bardzo adekwatne.
Koniec bajki o herbatce na pustyni. Wielbłądy rozjuczono, torby podróżne rozpakowano, wyprawa na Saharę odwołana.
P.S. Na pocieszenie dodam,że nie jestem osobą kompetentną, jeśli chodzi o ocenianie kompozycji herbacianych. Świadczy o tym, choćby to,że nie poznałam się na Tea for Two, darzonych tak wielką estymą przez wielbicielki zapachów herbacianych. Mam nadzieję, że znajdą się tacy, którzy wydadzą profesjonalną opinię na temat Un The au Sahara.
Używam tego produktu od:kilku dni
Ilość zużytych opakowań:próbka