Witajcie! Chciałabym was poprosić o rady. Przyjaciółka udostępniła mi dane swojego konta na wizażu. Proszę nie postrzegać mnie przez pryzmat poprzedniego wątku założonego z tego konta - nie należy on do mnie
Mam 21 lat i moje stosunki z rodzicami od zawsze były.. dziwne. nie chodzi wyłącznie o kwestie pieniędzy, ale także o inne rzeczy.
Zawsze byłam wychowana w duchu skromności, choć nigdy nie byliśmy w ciężkiej sytuacji materialnej.Rodzice utrzymują mnie, co nie do końca jest mi na rękę - tak jednak postanowiliśmy. Dopóki studiuję (dziennie, dość wymagający kierunek) to oni nie chcą, żebym pracowała. Zgodziłam się na to, choć co roku spędzam wakacje zarabiając za granicą (już od 3 lat) + chwytam się dorywczych zleceń w wolnym czasie. Na moje konto rodzice przelewają co miesiąc 200zł (podaję to do ogólnej informacji, bo wiem, że to i dużo i niedużo). Uważają jednocześnie, że to ogromny akt łaski z ich strony. Sama zaczęłam tak uważać, ale do rzeczy...
Problem polega na tym, że pieniądze w moim domu zawsze stanowią największy problem. Mimo tego, że ojciec jest człowiekiem majętnym, ma firmę, oszczędności + inwestycje, to zdarza nam się "dziadować". Niby nikt w zimie nie marznie, to jednak nie ma mowy o żadnej rozrzutności. Nawet nie luksusie, ale o pewnych granicach przyzwoitości (jak np. porządny garnitur). Tata trzęsie się nad każdą złotówką, którą trzeba wydać na rzeczy, które nie są nam absolutnie, koniecznie i bezwzględnie niezbędne.
Denerwuje mnie fakt, że relacje nie są między nami jasno ustalone, przez co granice co wolno rozmywają się. Ja tak naprawdę nie wiem, czego mogę wymagać, a czego nie. O co wypada mi prosić, a co jest nadużyciem (a przecież to moj tata

).
Przed każdym zakupem dla siebie zastanawiam się milion razy, czy na pewno potrzebuję danej rzeczy. Później i tak kupuję ją z własnych oszczędności, bo wstydzę się wyciągać rękę o pieniądze... Oszczędnści jednak nie są magicznym, nieskończenie odnawialnym źródłem i w końcu zaczyna mi brakować

Nie mówiąc już o tym, że 200zł zupełnie nie wystarcza mi na podstawowe rzeczy tj: bilet miesięczny, soczewki, ksera i podręczniki na uczelnię, doładowanie telefonu, jakaś okazja i konieczność zakupu prezentu, itp. W odpowiedzi słyszę zawsze: soczewki możesz zamienić na okulary, jeździć rowerem, a podręczniki nie są ci potrzebne, bo od tego masz czytelnię na wydziale. to chore - wiem

wszystko jest mówione pół żartem pół serio, ale za każdym razem podejmowanie tematu pieniędzy jest dla mnie olbrzymim stresem... Nie zaczynam rozmowy, dopóki naprawdę nie muszę.
W dodatku sama jestem osobą, która ma do tematu zupełnie inne podejście. Nie jestem centusiem (choć nie jestem też rozrzutna). nie rozliczam się z ludźmi co do grosza, nie jest dla mnie problemem zaproszenie kogoś na obiad, uwielbiam robić bliskim prezenty...
Największy problem jaki teraz z nimi mam wynika w sumie z mojej głupoty... Jak co roku w czerwcu wyjeżdżałam za granicę. W dniu wyjazdu zorientowałam się, że nie wpłaciłam sobie wszystkich pieniędzy na konto i w szufladzie mam sporo gotówki. Nie potrzebowałam w tym czasie złotówek, więc zaproponowałam rodzicom, żeby wzięli je do siebie i że oddadzą mi po powrocie. Wróciłam na początku października, a tematu jak nie było tak nie ma. Raz przewinęło się żartobliwe, że sobie poszaleli za tą kasę. Jak zapytałam kiedy będą w stanie się ze mną rozliczyć to obrócili wszystko w żart ("rodzicom będziesz wyliczać?). Dodam, że darowałabym im to (jak wiele innych rzeczy, typu zakupy spożywcze do domu itp.), ale to za duża kwota. Wiem, że pieniądze zarobione przez wakacje wyczerpią się niedługo, a ja zostanę z ręką w nocniku
Brzmi torchę jak jakaś patologia, wiem

Może to się komuś wyda głupie, ale ja czuję mdłości jak tylko myślę o pieniądzach i wszystkim co z nimi związane... Bardzo was proszę o jakieś rady. Jak nauczyć się o tym rozmawiać, jak wybrnąć z takich sytuacji. Może to ja przesadzam i wszystko jest w normie? Jeśli cokolwiek przychodzi wam na myśl, to dajcie znać