Hej,
wczoraj zostałam rzucona, po niespełna 4 latach związku. Czytam Was od wczoraj, aczkolwiek nie miałam siły nic napisać. Spodziewałam się tego już od kilku tygodni, co nie zmienia faktu, że było to jak
ręką w twarz.
Wbrew pozorom cieszę się z jednego, zachowałam twarz i szacunek do samej siebie (chyba pierwszy raz tak w 100%). Po tym jak powiedział, że powinniśmy się rozstać, odwróciłam twarz i poleciały łzy. Nie powiedziałam nic, otarłam twarz, odpaliłam silnik i odwiozłam go do domu. Pożegnał się, ja nie odezwałam się słowem. Nie byłam w stanie wrócić do domu gdzie była mama, pojechała
na odludzie i wyryczałam się za wszelkie czasy. Nagle zobaczyłam nadjeżdżający samochód, szybko wytarłam twarz i chciałam odjechać (myślałam, że zastawiam komuś drogę). Okazało się, że to on (jak mnie tam znalazł?), pytał czy dobrze się czuję, czy dam radę wrócić do domu (jestem przewlekle chora i czasem mam momenty, że czuję się dużo gorzej i hm, nazwijmy to, że nie domagam). Powiedział, żebym nie płakała, że nie zasługuję na to, że przeprasza

Pytał, czy zaraz wrócę do domu - odpowiedziałam tylko
tak. I tak oto stałam się singielką.
Kiedyś, jeszcze będąc w innym związku, bywałam na tym wątku w innej części. Było to parę dobrych lat temu. Pierwsze co przyszło mi na myśl to usunęłam jego numer, wszystkie wiadomości, rejestr połączeń. Jego numer nie istnieje w moim telefonie. Tak, tak, znam go na pamięć ale chociażby symbolicznie musiałam to zrobić. Wszystkie zdjęcia, zmieniłam tapetę, dosłownie wszystko. Zrobiłam to już na wyżej wspomnianym
odludziu, jak przyjechał to widział, że usuwam jego numer. Po powrocie do domu zajęłam się komputerem i tym przeklętym facebook'iem. Usunęłam nasze wspólne zdjęcia, informacje o naszym związku.
Dzisiaj pierwszy dzień jestem sama. Obiecuję Wam i sobie, że nie odezwę się do niego do momentu, aż nie stanie się dla mnie zupełnie obojętnym człowiekiem. Aktualnie kocham go i nienawidzę tak samo.
Jestem twarda, daję radę.
Ale niech mnie ktoś przytuli 