Mój opis porodu:
16/08 ok. 04:00 nad ranem zaczęłam mieć skurcze, które mnie obudziły. Trwały tak po 20-30 sekund, pojawiały się co 13-16 minut i tak było do ok. 07:30. Ok. 10 na wkładce zobaczyłam cos paskudnego, taki jakby sluzowy glut czerwono - brązowy i wydaje mi sie, że to mógł być czop, choc chyba jednak było go trochę za mało. Powiedziałam Tżowi, że możliwe, że dzis pojedziemy do szpitala, żeby został w domu. Ok. 11:00 wróciły skurcze, teraz już bardziej bolesne i z regularnością co ok. 10-12 minut. Uzywałam do mierzenia częstotliwości aplikacji, co mi bardzo pomogło. Poszłam pod prysznic, ale nie pomagało, zabralismy się za sprawdzanie torby do szpitala, dokumentów, nauke obsługi Tensa

etc. Od ok. 13:00 skurcze co 9-10 min. były już na tyle bolesne, że wiedziałam, że żarty sie skończyły

Tz chciał oczywiście od razu do szpitala, ale mu tłumaczyłam, że nie ma sensu tak wczesnie jechac. O 15:00 marudził tak, że mu obiecałam, że o 16:00 pojedziemy i tak zrobiliśmy: skurcze co 6-8 min, trwały po 30-60 sekund.
Na IP byłam o 16:20, do 17:00 trwało załatawianie formalności, usg, sprawdzenie rozwarcia: 3 cm i poszlismy do sali porodowej. Chciałam zzo więc załozyli wenflon, pobrali krew, dali jakąś kroplówkę wzmacniającą (glukoza?) i podpięli do ktg na pół godz. O 18:30 lekarz orzekł, że skurcze co 6 min., ale rozwarcie się duzo nie zwiększyło i zapytał czy "podkręcamy" oxy, na co się nie zgodziłam. O 19:00 była zmiana połoznych, omówiłam z nową panią plan porodu, zapytała czy jestem pewna tego zzo, że jej zdaniem dam rade bez, że może spróbujemy najpierw z paracetamolem w kroplówce i jeszcze czymś (na "b" chyba, ale nazwy nie pamiętam) i w sumie powiedziałam, że ok, spróbuję, bo czułam się na siłach. Podpięłyśmy Tensa i od tej pory do końca porodu go uzywałam. Szczerze mówiąc, nie wyobrazam sobie teraz przezycia porodu bez niego

Chciałam skorzystac z prysznica i okazało sie, że akurat jest awaria i do 20:00 wody nie będzie

Pokazała mi ćwiczenia na zwiekszenie rozwarcia (piłka, drabinki). Zaraz po 21:00 odeszły mi wody na skurczu, akurat połozna była, były czyste, rozwarcie 5-6 cm, bolało już wtedy konkretnie, ale do zniesienia z Tensem, zdecydowałam, że nie chcę jeszcze zzo, umówiłysmy sie, że najwyżej za godzinę zdecydujemy, bo jeszcze będzie czas. 1,5 godziny później rozwarcie było już na 7-8cm, skurcze b. bolesne i b. częste (tak co minutę-dwie maksymalnie), starałam się cały czas być w ruchu, korzystałam z drabinek, piłki, chodziłam - wszystko z pomocą Tża. Od początku połozna przychodziła co 15 min. badać tętno małej takim przenosnym urządzeniem, nie leżałam pod ktg poza tym pierwszym zapisem (miałam w planie porodu taki punkt, że nie zgadzam się na dłuższe zapisy w unieruchomieniu pod ktg). Bardzo mnie wspierała proponując podczas badań rozwarcia rózne pozycje, żeby sprawdzić, która będzie dla mnie najwygodniejsza do rodzenia. Jej pomoc, spokój ducha, opanowanie i wsparcie z perspektywy czasu opisuję jako nie do przecenienia - ja autentycznie miałam wrażenie, że jej misja jest pomóc mi przejść przez ten ból do szczęśliwego finału.
Ok. północy było już 9 cm, ale stanęło i nie chciało iść dalej - byłam już wtedy na łózku, bo nie dawałam rady stać - co więcej, nie wyobrażałam sobie, żebym mogła z niego zejść

Połozna zaproponowała oxy, żeby zrobic te 10 cm, wtłumaczyła, że to już nie indukcja, a przyspieszenie po prostu i ulga dla mnie, dostałam tez drugą kroplówkę przeciwbólową z tym czymś na "b" - szczerze wątpię czy faktycznie miała jakies działanie, bo ja róznicy nie poczułam, bolało jak sam skur....yn i miałam wrażenie, że pomiędzy tymi skurczami nie ma żadnych przerw

Oxy zadziałało i ok. 0:30 na sali pojawił się lekarz, druga połozna i neonatolog - wiedziała, że to prawie już koniec, choć nie wyobrażałam sobie, że będę w stanie przezyć choć minutę dłużej.
To był moment, w którym na skurczach zaczęłam krzyczeć. Starałam się skupiać na wskazówkach połoznej, byłam zlana potem, widziałam, że Tz nie może już patrzeć, jak się męczę, nawet sie popłakał, ale cały czas mnie wspierał, trzymał za rękę, mówił do mnie itd. Zaczęły sie parte i wiem, że się za przeproszeniem pos...łam, bo czułam, jak mnie położna wycierała. Na każdym partym krzyczałam, odpychałam się nogami od podnózków (aż mnie lekarz upomniał, że posladki mają być na łózku, a nie nad nim i że nie moge tak uciekac do góry

). Połozna powiedziała, że będzie musiała mnie odrobinę naciąć i czy się zgadzam - w tamtej chwili zrobiłabym wszystko, nawet dała się rozkroić, żeby to się już skończyło więc tylko wymamrotałam, że tak. Nacięcie poczułam, chyba dlatego, że się go spodziewałam, ale w porównaniu z bólem skurczy to był pikus, jak uszczypnięcie. Stęknęłam i nagle poczułam, że głowa Helenki jest na zewnątrz i pamietam swoją myśl, że to znaczy, że za następnym parciem wyjdzie jej reszta więc tak sie skoncentrowałam na tym, że to już koniec, że jedyna nadzieja na koniec bólu to ten jeden, ostatni wysiłek, że znalazłam siłę i się udało - poczułam, jak ze mnie wychodzi! Ból minął momentalnie! Był 17/08, godz. 0:55. Połozyli ja na mnie, zaczęli wycierać, usłyszałam jak krzyczy, oczywiście się poryczałam, Tz też, przeciął jej pępowinę i juz była na moim brzuchu. Cała drżałam, nogi mi się tak trzęsły, że nie byłam w stanie tego opanować, zrobiło mi się zimno. Ona leżała na mnie, Tz ściskał mnie za rekę, ryczelismy oboje i mało mnie obchodziło, co tam sie na dole ze mną dzieje. Łozysko urodziłam po jakichś 10 minutach, kazali mi raz poprzec, ale w ogole tego nie czułam mówiąc szczerze. Mała dostała 10 apgar, lekarz powiedział, będzie zszywał i ku mojemu zdziwieniu bolało - to znaczy szvzypało, mam 3 szwy. Ale miałam na sobie małą i miałam to wszystko gdzieś. Potem przygasili światła, zostawili nasza trójkę w spokoju, przychodziła tylko co jakiś czas sprawdzac jak sie czujemy, pomogła przystawić, a ja myslałam cały czas tylko o tym, jak wielkie szczęście mnie spotkało i że dla niej zniosłabym ten niemozliwy ból jeszcze i 10 razy jakby trzeba było. Po dwóch godzinach Tz pojechał z małą na ważenie, mierzenie itd, do mnie przyszła połozna, ogarneła mnie trochę "na dole" i poszłysmy na salę poporodową. Mała została na chwile u pielęgniarki, bo chciałam koniecznie iść pod prysznic i się obmyć. Oczywiście Tz był cały czas ze mna, bo sama nie byłam w stanie nawet koszuli z siebie zdjąć, opierałam sie tylko o ścianę, a on mnie polewał wodą, obmywał delikatnie, po czym pomógł sie ubrać i zaprowadził do łóżka. Przywieźli małą, ułozyli obok mnie, zasnęła od razu, kazałam Tżowi jechac do domu odpocząć (było ok. 5 rano), a sama wpatrywałam się w moje maleństwo i nie mogłam uwierzyc, że ten cud naprawdę się wydarzył...
I to byłoby na tyle gdyby nie fakt, że musze tu napisac o Tz i jego roli. Z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że gdyby nie on, nie dałabym rady. Był ze mną od początku do końca, wspierał mnie w każdym momencie, znosił dzielnie niezbyt przyjemne widoki i zapachy, zapewniał o swojej miłości i wierze we mnie, trzymał za ręke, ocierał pot, głaskał, masował, poił wodą i robił milion innych rzeczy. Patrząc z perspektywy czasu wiem, że taka obecność wymaga od osoby towarzyszącej nie lada odporności i siły psychicznej i na pewno nie każdy facet jest w stanie coś takiego znieść. Teraz już rozumiem kobiety i facetów mówiących, że nie chcą być przy porodzie, bo to naprawdę nie jest dla każdego. Na szczęście mi się trafił taki, a nie inny egzemplarz, ale nie miałabym serca nikogo zmuszac do udziału w takim wydarzeniu. Ile razy pomyslę sobie o roli Tż w całym wydarzeniu i wsparciu, jakie od niego dostałam, chce mi sie płakać i stawiać mu pomniki...
No i tak to było. Przepraszam za długość opisu, ale krócej się naprawdę nie dało

A teraz idę karmic moje 3 kg szczęścia, bo sie przebudza
