Reklama

Większość trzydziestolatek do swojego stylu dochodziło metodą prób i błędów. Czasami kręta droga wypracowywania modowej tożsamości wiodła przez flirt z subkulturami, może także przez obsesję na punkcie vintage, a najczęściej przez uzależnienie od sieciówek.Dorastanie z H&M-em w tle umożliwiło niekończące się eksperymenty, okupione niewielkim poczuciem winy ze względu na umiarkowaną cenę ubrań, które po okresie świetności po maksymalnie dwóch sezonach trafiały na półkę pod hasłem „na pewno kiedyś to jeszcze założę”, aż w końcu degradowano je do kategorii „najwyższy czas zrobić w szafie czystkę”.U progu dorosłości każda z moich rówieśniczek miała ambicję stworzenia bazy. Nastoletnie dżinsy z dziurami, wyciągnięte t-shirty i dresowe bluzy miały pójść w odstawkę na rzecz ubrań, które przystoją studentce, jakby to powiedziały nasze mamy.Nigdy nie zapomnę zestawu, który rodzice sprawili mi na egzaminy wstępne – biała koszula, chyba z Jackpota, czarna rozkloszowana spódnica z Simple, którą nosiłam na zmianę z ołówkową z Deni Cler, odziedziczoną po mamie, czółenka Ecco, które przypominały pantofle bibliotekarki, i torebka Batycki o kształcie aktówki. Miało być poważnie, wyszło sztywno.Na szczęście szybko porzuciłam marzenia o zostaniu panią mecenas w dopasowanym kostiumiku, bo zaczęłam pracę w branży mody. Na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną wystroiłam się w brąz od stóp do głów, bo wydawało mi się, że powinnam wykazać się konsekwencją. Nie zapomniałam niestety o opasce na włosach, bo miałam wtedy fazę Blair Waldorf.

Reklama

Od tego czasu minęło osiem lat, a ja co najmniej osiem razy zmieniałam zdanie na temat tego, jak chcę wyglądać. Baz zbudowałam więc kilka. Domorosłe biurowe mundurki szybko poszły w odstawkę. Podobnie jak kolory ziemi, ubrania retro i pensjonarskie sukienki. Zatrzymałam się na etapie czerni, czasem rockowej, czasem koledżowej, czasami minimalistycznej. Moją bazą stały się więc małe czarne, które noszę 24 godziny na dobę. Zamieniam je czasem na czarne golfy, bluzki albo t-shirty, które zakładam do najczęściej czarnych spódnic (pozwalam sobie jeszcze na czerwień, zieleń i szarość).Choć moja szafa rozrasta się z sezonu na sezon (choć ostatnio wprowadziłam regułę – jedna rzecz kupiona oznacza dwie wyrzucone), baza pozostaje niezmienna. W wieku 30 lat wiem już, w czym czuję się najlepiej, a w czym wyglądam fatalnie, więc nie ma dla tego miejsca w mojej szafie.Moja baza nie jest jednak ortodoksyjna, bo brakuje w niej choćby białych koszul, czy spodni w kant, które zawsze nazywa się klasyką. Moje małe czarne są uniwersalne, a i owszem. Podobnie jak białe t-shirty, dżinsy (choć chodzę w nich rzadko), ołówkowe spódnice i smokingowe marynarki. Choć moja baza częściowo pokrywa się z tą, którą radzą zbudować pisma dla kobiet, w niczym nie przypomina bazy mojej mamy czy moich przyjaciółek.Dla jednej bazą są AirMaxy, dżinsy z dziurami i dresowe sukienki. Dla drugiej dopasowane sukienki, wełniane płaszcze i buty na obcasach. Dla trzeciej koszule, rurki i botki. Instynktownie każda z nas czuje, co przynależy do jej bazy, ale nie chce się ograniczać. Sama koncepcja samoograniczania nie leży w naturze mody. Baza ma więc sens o tyle, o ile spełnia swoje zadanie. Może nim być realizacja biurowego dress code'u, skrócenie męki porannego wyboru stylizacji czy też ograniczenie zakupowych zapędów.Na szczęście jednak baza garderoby, która dla każdego powinna być inna, nie narzuca nam już zasad gry. Chociaż poszukiwanie własnego stylu bywa bolesne, więc czasem łatwiej byłoby zrezygnować z indywidualnej ekspresji na rzecz sprawdzonego zbioru zasad, dzisiaj ubieranie się od sztancy jest modowym faux pas. Co nie zmienia faktu, że w dobrym tonie jest znajomość klasyki. Bo tylko znając zasady można je łamać, a tylko posiadaczki bazy mogą sobie z pełną swobodą pozwolić na to, żeby nigdy z niej nie korzystać.Czytaj też: biustonosze noszone na T-shirty. Czy przyjmą się poza stolicami mody?

Reklama
Reklama
Reklama

Nasze akcje

Polecane