Zacznę od tego, że lubię także pierowzór. Jednak wcale nie trzeba być jego fanką, żeby pokochać "Fleur de Shanghai", bo jest zdecydowanie łatwiejszy w odbiorze, łagodniejszy i "osłodzony".
W pierwszych akordach wyraźnie czuć to pomarańczowe kwiecie, z kandyzowaną pomarańczową skórką (to już moja interpretacja). Taka delikatnie cierpka słodycz, troszkę niepokojąca nawet. Dalej rozwija się (i to jest tutaj bardzo dobre słowo, bo dosłownie widzę rulon bogatej, żakardowej tkaniny i odwijany powoli kwiecisty, precyzyjny, lśniący wzór) w cudownie ciepły, leniwy i zmysłowy aromat wschodnich kwiatów, tych wszystkich jaśminów, róż, wiśni i mirtów (bo chińska magnolia to nic innego jak ozdobna wiśnia, która pachnie upojnie, w przeciwieństwie do "naszej" klasycznej magnolii, która nie pachnie wcale, bądź słabo). Te jasne, delikatne kwiaty spokojnie i z godnością osiadają na najgłebszej, ogromnie zmysłowej, trochę korzennej, waniliowo-paczulowej, indyjskiej nucie, niczym płatki na aksamitnych poduszkach (czy już popadłam w pompę? ;) ).
Oto zapach który cudownie równoważy trudne, trochę ostre a trochę oleiste orientalne przyprawy i słodkości z miękką, subtelną lekkością białych kwiatów.
Mnie podoba się ogromnie ta zmysłowość, bez duszności, nic tu nie przytłacza. Czuję, że coś spływa na mnie z tej rafinady dawnych wschodnich rytuałów, robię się trochę powolna, ważę każdy gest. A jednocześnie jest w nim przestrzeń, świetlistość, "emergency exit", że tak to ujmę. Odrobina Azji dla każdej blondynki. ;)
Zapach łatwy do noszenia, choć jednak wieczorami albo w chłodnych porach roku. Latem - dla odważnych. :)
Szkoda, że butelka jest taka fatalna, naprawdę bez koncepcji, plastikowy korek, złe proporcje, kolorystyka jak z kaszek dla dzieci - zwykła powtórka przebrzmiałego wzoru z lat 80 i jeszcze ten oczywisty szlaczek!... Nie, no po prostu nie.