W związku z faktem, iż mam naturę filtromaniaczki, a jednocześnie uwielbiam delikatną opaleniznę, to w zasadzie od kliku już lat testuję okazjonalnie samoopalacze. Piszę okazjonalnie, bo niestety na ogół, to tak bywało, że kupowałam, stosowałam 2-3 razy po czym zrażona zapachem, konsystencją, smugami itp. posyłałam specyfik w niebyt i tak aż do następnej frustracji, że "jestem biała".
I było tak aż do momentu trafienia na samoopalacz Yves Rocher. Ten okazał się strzałem w dziesiątkę.
W zasadzie nie można go źle nałożyć. Jak jeszcze dodatkowo, poza oczywiście rozsmarowaniem go po ciele, przestrzega się kilku zasad, by przetrzeć po nałożeniu łokcie, kolana, stopy i ogólnie "zgięcia", to brak smug murowany :]
Krem delikatnie bronzuje, tak że efekt widać dopiero po 3-4 aplikacji. Tradycyjny zapach samoopalacza, który w moim mniemaniu dyskwalifikuje większość specyfików w tym przypadku jest niemalże niewyczuwalny, chyba że ma się nos, jak Jean-Baptiste Grenouille ;)
Minusy są dwa:
1. małe opakowanie, które starcza, co najwyżej na 4-5 nałożeń, więc w zasadzie, aby utrzymać opaleniznę trzeba te dwa opakowania miesięcznie mieć (dobrze, że w Yves Rocher są często promocje). Jak innym wiżażankom starcza on na kilka miesięcy, to nie mam pojęcia, ale zazdroszczę ;)
2. brudzi odzież definitywnie i nie do usunięcia. Niestety mówię tu głównie o biustonoszach :(, ale również i koszulkach, tyle, że z nich się pobrudzenia sprało. Jestem w sytuacji, że karmię dziecko piersią, więc biustonosz noszę niemalże 24 h/dobę i ramiączka wyglądają tragicznie. Może gdybym miała możliwość odczekać, żeby krem się dobrze wchłonął, to byłoby inaczej, ale w zasadzie za te dwie rzeczy odejmuję "gwiazdkę"
Używam tego produktu od: 3 miesięcy
Ilość zużytych opakowań: z małymi przerwami 4