Nie mam wielu doświadczeń z kosmetykami Lierac i przyznam się bez bicia, że o kupnie tego serum w dużej mierze zdecydował… wygląd opakowania. Tak, tak, wiem – dziecinada. Ale kupowałam je na przedwiośniu, mając po dziurki w nosie wszędobylskiej szarzyzny – szare ulice, szare mury, szarzy ludzi i moja szara cera. Byłam spragniona czegoś, co ożywi mi zarówno smętne poranki, jak i twarz. Ten kosmetyk robił wrażenie stworzonego do tego: radosne, choć nie infantylne opakowanie, optymistyczny kolor, solenne obietnice producenta o działaniu energizującym – nic, tylko brać, wcierać i czekać na efekt „Oto moja nowa, wiosenna twarz”.
Niestety, szybko się okazało, że na twarz tego serum nie będę go mogła używać. Moja nadreaktywna, kapryśna cera źle je tolerowała: reagowała zaczerwienieniem i podrażnieniem, którego nie niwelował łagodzący krem nakładany na serum. A ponieważ trapi mnie problem naczynkowy, dodatkowa porcja czerwieni na twarzy jest ostatnią rzeczą, jakiej szukam.
Odstawiłam więc serum na jakiś czas, a potem postanowiłam zużyć je na szyję i dekolt, na których mam cerę w kierunku tłustej, a z racji nie młodzieńczego już wieku i – co tu kryć – pewnych zaniedbań, wymagającą porządnej kuracji.
Teraz, będąc u kresu opakowania, stwierdzam, że wyraźnych, zauważalnych zmian ten kosmetyk nie wywołał. Skóra jest, i owszem, lekko rozjaśniona i ma bardziej równomierny koloryt, jednak efekt nie jest spektakularny. Zabrakło mi napięcia i wygładzenia skóry. Serum z pewnością nie działa nawilżająco ani odżywczo, na działanie przeciwzmarszczkowe też bym szczególnie nie liczyła. Sądzę, że Flavo-C Aurigi stosowane przez tak długi okres, jaki stosowałam Mesolift, dałoby lepsze rezultaty.
W sumie to szkoda, bo serum Mesolift jest niezwykle przyjemne i wygodne w stosowaniu; fajnie pachnie i wygląda, doskonale się rozprowadza i wchłania, nie kłóci się z kremami, jest bardzo wydajne. Ot, taki los, że nie dla mnie ono.
Używam tego produktu od: kilku miesięcy
Ilość zużytych opakowań: 1 pełne