Ten kremik to bardzo droga zabawka. Za 50 ml zapłacimy ok. 600 złotych. Co dostajemy wzamian?
Na pewno nie nazwę go bublem. Używanie go to wielka przyjemność. Po pierwsze ma cudowny zapach. Po drugie ma bajeczną konsystencję, która świetnie się rozprowadza i sprawia, że krem jest bardzo wydajny. Aż chce się go wklepywać bez końca.
Jakoś tego produktu jest naprawdę wysoka, ale w moich oczach nie warta swojej ceny.
Krem bardzo dobrze nawilża i odżywia cerę. Wchłania się, a jedncoześnie czuć na skórze, że coś ją otula i pielęgnuje, ale nie jest to tłusty film.
Krem świetnie wygładza i zmiękcza buzię, ale taki efekt można osiągnąć dużo tańszymi kosmetykami. Oczywiście nie mam na myśli pierwszego lepszego kremu za 10 złotych, ale dobrze dobrany krem o naturalnym składzie zrobi to samo, co Guerlain za kilkaset złotych.
Abeille Royalle nie zawier a w swoim składzie nic, co mogłoby determinować tak wysoką cenę. Nie ma też żadnych składników, których nie znajdziemy w tańszych wersjach. Oczywiście przyjemnie się go używa, ale to raczej przyjemność dla bogatych, a nie niezbędny kosmetyk w walce o powstrzymanie procesów starzenia się skóry.
Jestem w stanie zapłacić więcej za produkt, który swojego tańszego zamiennika po prostu nie posiada. Np. jakieś serum z końską dawką dobrego retinolu. Tutaj płacimy dużo za luksusową francuską markę, piękny słoiczek i tym podobne.
Skład Abeille Royalle otwiera oczywiście woda, a na drugim miejscu mamy glicerynę, czyli najtańszy z możliwych nawilżaczy stosowany w każdym tanim kremie.
Na kolejnych trzech miejscach mamy różne emolienty , które na skórze mają tworzyć film i wspomagać rozporowadzanie się kosmetyku.
Dochodzimy do szóstego miesca w składzie i tu niespodziewanie kolejny emolient. Tym razem alkohol cetylostearylowy. Działa on głownie na powierzchni skóry. Dalej mamy humekntat, żeby nam krem nie wysychał. Bo bo co w nim jakieś porządne składniki odżywcze?
Miód, którym tak bardzo szczyci się cała ta seria, znajduje się daleko za gliceryną i emolientami.
I teraz znowu następuje parada emolientów, za nimi alkohol stearylowy i w końcu na pechowym 13 miejscu mleczko pszczele.
I żeby naszej skórze nie było za dobrze, to dalej znajdziemy silikon, emulgator, konserwant, emolienty, zapach (swoją drogą bardzo ładny).
Na zaszczytnej 22 pozycji pojawia się antyoksydant. Dalej kolejne emolienty i między nimi skromna dawka masła mango. Potem konserwanty i witamina E na 28 miejscu.
I dalej jedziemy z emulgatorami, zagęstnikami, konserwantami, gumą ksantanową i innymi wypełniaczami.
Z dobroczynnych składników dopatrzyłam się jeszcze ekstraktu z centella asiatica (39 miejsce w składzie!), adenozyny (41 miesjce) oraz peptyd, który dumnie zajmuje ostatnie (59) miejsce w składzie...
Nie chciałabym kolejny raz płacić 600 złotych za mieszankę gliceryny, emolientów i konserwantów. Ze śladowymi ilościami miodu i innych substancji dobroczynnych. Znajdziemy tu naprawdę banalne składniki jak witamina E i adenozyna. I to wcale nie w wysokich dawkach. Nie dziwię się, że krem tak dobrze nawilża, bo ma potężną dawkę tłustych emolientów i substancji czynnych na powierzchni skóry. Nie ma tu niczego co mogłoby silnie działać przeciwzmarszczkowo. Ja rozumiem, że krem muis zawierać jakieś konserwanty, zagęszczace, itp... ale niech one będą na końcu składu, a nie na samym początku. I niech taki drogi kosmetyk składa się z porządnych dawek dobroczynnych, wyselekcjowanych składników, a nie taniej gliceryny...
Naprawdę ten krem da się zastąpić jakąś tańszym natłuszczaczem, chcoiażby czymś z Sylveco...
Używam tego produktu od: ok 3 miesiące
Ilość zużytych opakowań: jedno