Malowana lala, la la la lala.
To były czasy, kiedy wydarzeniem kosmetycznym roku okazało się wprowadzenie produktów Aussie do drogerii Rossman. Skuszona pochlebnymi opiniami skoczyłam do sklepu po jeden z kangurzych szamponów. Nawet nie wiem jakim cudem, dłużej zatrzymałam się przy kosmetycznym regale. Oczom mym ukazała się promocyjna cena 19,99. Przyglądając się testerom, zapragnęłam mieć je wszystkie. Ale, ani rozsądek, ani portfel nie chciały się na to zgodzić. 30 minut biłam się z myślami, co czynić. Zastanawiałam się czy jestem bardziej Lolita, Romy, Marylin a może Milady...? Dodam tylko, że tego dnia nie dane było mi kupić australijskiego "cuda".
Podręczną kosmetyczkę zasiliły:
Romy- naturalny różany odcień z domieszką koralu i delikatymi złotymi drobinkami
Marylin- zimny róż z domieszką fuksji
Kilka informacji:
Opakowanie: eleganckie, solidne;
Aplikator: pacynka w kształcie łezki, nie sprawia trudności przy malowaniu, dociera w najdrobniejsze szczeliny, nabiera odpowiednią ilośc produktu;
Zapach: plastikowy, alkoholowy, naperfumowany ale nieszczególnie uciążliwy,szybko znika;
Konsystencja: typowa dla błyszczyków, bezproblemowa w nakładaniu, początkowo się lepi jednak szybko zasycha zostawiając na ustach lakierową, trwałą, nieściągającą powłoczkę.
Efekt:
Efekt końcowy zależy nie tylko od ogólnej kondycji ust, ale też i stopnia ich napigmentowania, ciepłoty, nasłonecznienia, oraz ilości warstw nakładanego produktu.
Moje usta są dość ciemne, malinowe i o ile na próbnikach, do których posłużyła mi dłoń widziałam diametralną różnicę pomiędzy Marylin a Rome, o tyle na ustach ta różnica była subtelna.
Dopiero w świetle słonecznym zmienność była mocniej widoczna. Marylin na ustach prezentowała się dostojnie, zmierzając ku odcieniom nierażącej, jak najbardziej naturalnej fuksji, Romy natomiast to stonowana klasyka, w delikatnie koralowym odcieniu, który pięknie ociepla twarz.
Pierwsza warstwa produktu stanowi niejako bazę dla dalszych prób poglębiania koloru, momentalnie wsiąka w usta, nadając im bardzo delikatnego odcienia, poblasku. Kolejne warstwy pogłebiają kolor nadają większy blask. Ja upodobałam sobie nałożenie 2-3 cienkich warstw i odciśnięcie ich delikatnie za pomocą chusteczki, bibułki. Dzięki czemu uzyskałam zadowalające dla mnie krycie, odcień i subtelny blask.
Błyszczyki, nie przykrywają ust takim kolorem jaki kusi nas z opakowania, ale podkreślają naturany odcień balansując w stronę cieplejszych tudzież chłodniejszych, żywszych odcieni i koloryzują w podobny sposób jak tint, lakier. Pomadka nie wychodzi poza kontur ust, czasem lekko się "ściera" ze środka, ale nie w sposób wulgarny, nieestetyczny, lecz naturalny, tworząc ładne przejście, gradient. Można nimi uzyskać efekt delikatny i młodzieńczy, jak również i nowoczesny, wieczorowy. Dodatkowo są trwałe i pięknie nabłyszczają. Usta przy kilku warstwach wyglądają jak polakierowane. Nie da się ich nie zauważyć.
Nie zauważyłam wzmożonego wysuszania ust.
Stanowią świetną bazę pod inne pomadki. Spróbujcie nałożyć na nie jakikolwiek kolor ze swoich zbiorów. Zyska na wyrazie, trwałości. Eksperymentujcie. Cóż Wam szkodzi? :)
Używam tego produktu od: wielu miesięcy
Ilość zużytych opakowań: dwa, w użyciu