Ta paczula jest świeża!
To oksymoron, wiem. Ale taki jest początek i pierwsze wrażenie. A moja ręka aż się trzęsie, żeby dać pięć gwiazdek już na wstępie za ten wspaniały kontredans otwarcia, w którym udział biorą: pomarańcza, bergamota i główny bohater. Później, bardzo powoli, przed lekko zakurzoną kurtynę wychodzi także pani Róża.
Połączenie paczuli z różą jest tak oczywiste i nudne zarazem, jak połączenie róży z oudem- narzucający się samograj, który każdy rozpozna. To było już w Perłach Lalique i w tysiącu innych zapachów. U Etro róża jest jednak podana w sposób całkowicie zaskakujący i odmienny od utartych schematów- to nie jest narkotyczna, słodka róża bułgarska, czy jakieś tam ogrody orientu, tylko nieznacznie kwaskowata (dzięki bergamotce, jak mniemam), zdziczała różyczka, której towarzyszy woń rozgryzionej w zębach łodygi.
Ale kto i po co zjada róże? No kto?
Ano bohater ballady „Famous blue raincoat”, o którym Leonard Cohen mruczy: well, i see you there with the rose in your teeth”...
I ten obrazek pasuje do układanki- libertyński artysta, wędrowiec, w płaszczu, który jest jego „siganture’s coat”.
Ale to może być również kobieta, przepełniona naturalną zmysłowością, nie wahająca się sięgać po jego perfumy, które po świeżym, męskim wręcz otwarciu, stają się nagle obezwładniająco drzewne, mocno ogoniaste, i emanujące wszędzie zapachem olejku paczulowego. Robi się prosto, pięknie i ciągle bez grama słodyczy. Róża, a właściwie jej zieloność, brzmi wyłącznie w tle. W tej, najbardziej interesującej środkowej fazie pojawia się jakby ślad czegoś delikatnie medycznego, jakby żywicy agarowej, ale to przecież niemożliwe (w czasach, kiedy Patchouly powstawało, mody na agar jeszcze nie było i rzadko go stosowano. Może mój nos tak odbiera to, co inne recenzentki identyfikują jako kamforę, według mnie jednak bliżej temu do oudu, niż kamfory). Gęsto jest utkany ten hippisowski, aksamitny paczulowy szalik, oj gęsto. Paczula jest w tej fazie ziemista, ale nie piwniczna, i bardzo drzewna oraz przepięknie przyprawiona.Na szczęście nie czuję geranium, ale nuty serca są wciągające, niczym olfaktoryczny egzamin. Bo nie mam wątpliwości, że oprócz tego, co twórcy deklarują w składzie, jest w nim coś jeszcze, coś, co przyprawia ten wibrujący, drzewny welon, dodaje mu czegoś pikantnego, temu woalowi, któremu dałam się otulić od stóp do głów. Nietrudno zresztą było, rozwój tych perfum jest tak ładny i elegancki, że mam wrażenie przyjemnego obcowania dotykowego z pięknym szalem z frędzlami wykonanym z artystycznie wytrawionego weluru devore.
Baza to ciastko z ambry upieczonej na miętowym kadzidle. No naprawdę. Słodkie ciastko, z kremem z sandałowca, ale uwędzone w rześkim, kadzidlanym dymie. To tez oksymoron, a niech sobie będzie taka koda.
Pan Stettke, który podarował mi te perfumy, jest zachwycony. Mnie mniej zachwyca rzecz absolutnie zdumiewająca- na jego męskiej skórze Patchouly się wysładza (!) i przez to pięknieje jeszcze bardziej (Patchouly, Pan Stettke nie musi już bardziej pięknieć).
Trwałość około 8-godzinna. Etro ma stałe miejsce w mojej szafce na perfumy.