Nie lubię typowych peelingów do ust – zamkniętych w słoiczku bądź w formie pomadki produktów naszpikowanych mniejszymi bądź większymi drobinkami, które mają za zadanie zetrzeć martwy naskórek oraz suche skórki, które nie starczają na specjalnie długich czas i nie są, moim zdaniem, przyjemne w używaniu. Mam wrażenie, że takie produkty bardziej kłują i kaleczą moją delikatną cerę, niż peelingują, a nawet jeśli, to robią to bardzo nierównomiernie, przez co mam wrażenie, że w niektórych miejscach usta się ładnie oczyszczone i miękkie, a w innych zupełnie szorstkie. Może to i kwestia mojego braku wprawy czy też braku cierpliwości, ale ponieważ wychodzę z założenia, że pielęgnacja ma być również relaksem, a przynajmniej czasem pozbawionym rosnącej irytacji, jaką powodowały te produkty. Przez to przed długi czas raczej unikałam peelingu ust, jak tylko mogłam, jeśli kolejnego dnia nie nakładałam matowej pomadki (a maluję się naprawdę dość rzadko), zapominałam o tym kroku, nawet nie miałam większej chęci na przeglądanie tego rodzaju produktu podczas wizyt w drogerii czy surfowaniu po sklepach online. W końcu jednak wydarzył się pozytywny przełom.
Markę Glov znam dość dobrze już od dawna - niejednokrotnie na Instagramie bądź na innych mediach społecznościowych wyświetlały mi się reklamy produktów tej marki, którymi są głównie rękawice do demakijażu twarzy oraz płatki do wielokrotnego użytku. Nigdy nie jednak nie byłam zainteresowana tego typu rozwiązaniami – coraz bardziej odchodzę od użycia jakichkolwiek płatków przy demakijażu z uwagi na to, że mocniejsze tarcie, na przykład przy zmywaniu większej ilości warstw kosmetyków kolorowych (rzadko maluję się w ten sposób, ale się zdarza) czy mascary, prowadzi do uszkodzeń w strukturze skóry, a poza tym takie produkty wymagają poświęcenia czasu na wypranie ich. Jednak kiedy najpierw tutaj, na portalu Wizaż, a potem też podczas przeglądania asortymentu jednej z drogerii internetowych, zauważyłam ten produkt, wydał mi się bardzo przydatny i zainteresowałam się na tyle, że po pewnym czasie zastanowienia postanowiłam kupić własną sztukę przekonana, że jeśli wyrób się sprawdzi, będzie to coś, co spełni moje wymagania i sprawi, że będę już regularna w wykonywaniu peelingu ust.
Produkt zamknięty jest w niewielkim, prostokątnym kartoniku w jasnym, pudroworóżowym kolorze. Grafika jest bardzo oszczędna, ale jednocześnie bardzo dziewczęca i przyciągająca wzrok. Na przedniej stronie opakowania znajduje się bowiem, poza logo marki, nazwy produktu, krótkiego opisu oraz rysunku przedstawiającego produkt znajdujący się wewnątrz, drobny rysunek przedstawiający pełne, czerwone, zmysłowo przygryzione usta. Więcej informacji znajdziemy na bokach opakowania – jedna z bocznych stron kartonika zawiera kolejny rysunek wyrobu, wypisane zalety produktu oraz krótki opis, natomiast na drugiej znajduje się sposób użycia, niewielki rysunek to ilustrujący, oraz efekty, jakie mamy oczekiwać po użyciu wyrobu przedstawione za pomocą dwóch zdjęć. Minusem może być jednak to, że wszystkie te informacje są w języku angielskim, co może być utrudnieniem dla polskiego konsumenta i być dość irytujące. Tylna strona zawiera już tylko kod kreskowy oraz informacje o marce. Na dolnej części pudełka umieszczono grafikę z ustami w kole, przypominającym stempel – na jego obwodzie wypisano nazwę tego produktu oraz jego funkcję. Natomiast na górnej, również w środku takiego samego jak na dole kółka, znajduje się przełożona przez niewielki otwór różowa tasiemka z nazwą marki – po odlepieniu zabezpieczających opakowanie taśm wystarczy za nią pociągnąć, by wysunąć działającą na zasadzie szufladki wewnętrzną część opakowania, w której znajdziemy produkt. Ta część opakowania z zewnątrz ma kolor pudrożoworóżowy, a wewnątrz malinowy i designem łączy się z całością za sprawą rysunku ust przeplatanego nazwą produktu. Kształt tej części sprawia, że po wyrzuceniu zewnętrznego opakowania wewnętrzne pudełko jest dobrym miejscem na trzymanie produktu (chociaż wymaga jeszcze jakiejś ochrony przed ewentualnym kurzeniem się).
Po otwarciu przekonujemy się, że wstążka, za którą się pociąga, by wyjąć produkt z opakowania, to metka przyczepiona do wyrobu. Sam Scrubex przypomina nieco swoim wyglądem rękawice do demakijażu tej marki, szczególnie te mniejsze – jest to niewielka, prostokątna „rękawiczka”, w której wnętrze wkładamy palce. Ma jasnoróżowy, tylko kilka tonów intensywniejszy od opakowania kolor, co jest ładne i dziewczęce (i chyba pasuje do innych produktów marki), w dotyku zaś jest lekko szorstki kłujący, a dziura, w którą wkładamy palce, została obszyta paskiem delikatnej gumki, działającej nieco jak ściągacz, również w różowym kolorze. Produkt jest wykonany bardzo starannie: co jest najważniejsze, przeszycia są w wytrzymałe i porządnie zrobione, więc nie trzeba się obawiać się, że po użyciu go kilka razy stanie się mu coś złego. Co prawda, po pierwszym wyciągnięciu mojego egzemplarza zauważyłam kilka dość krótkich nici wystających z głównego szwu i przyznam, że zaniepokoiło mnie to, jednak przy użyciu przystałam mieć obawy, że coś się złego stanie - podejrzewam, że jest to wadą bądź cechą produkcyjną, która nie ma wpływu na jakość produktu podczas jego użytkowania. Na opakowaniu można przeczytać, że produkt jest wykonany w 90% z bambusowej wiskozy, a w 10% z poliestru – myślę, że osoby ceniące kosmetyki wegańskie, wykonane z naturalnych materiałów będą zadowolone z tego aspektu tego wyrobu.
Scrubex wystarczy przemyć po użyciu wodą, by nie pozostał tam martwy naskórek i bakterie, a następnie wysuszyć. Myślę, że używany w ten sposób, wystarczy na długo, co czyni go znacznie bardziej korzystniejszym cenowo od peelingów w słoiczkach.
Produkt jest bardzo łatwy w użyciu. Zakładamy na kilka palców, zmaczamy delikatnie w wodzie i przez chwilę pocieramy nim usta. W przeciwieństwie do innych peelingów mechanicznych tutaj intensywność ścierania martwego naskórka możemy regulować przez zmniejszanie lub zwiększanie nacisku na usta. Co więcej, charakter produktu i sposób jego zbudowania sprawia, że ścieranie naskórka jest o wiele bardziej równomierne, niż w przypadku tych „tradycyjnych” produktów do peelingu ust, co sprawia, że suche skórki i martwy naskórek jest usunięty o wiele dokładniej, co z pewnością wpływa również na efekt większego wygładzenia i wyczyszczenia ust.
Wyraźny efekt widać już po chwili– przede wszystkim znikają suche skórki oraz martwy naskórek, usta robią się niezwykle miękkie i gładsze, a także wiele lepiej ukrwione, przez co mają bardziej czerwony kolor i wydają się większe, bardziej pełne, ba, czuć nawet lekkie mrowienie. Po takim zabiegu najlepiej jest zaaplikować jakiś bogaty balsam, który będzie się o wiele lepiej wchłaniał. Ja smaruję usta moim ukochanym balsamem w Tisane i kolejnego dnia rano wstaję z gładkimi, miękkimi, ale także doskonale nawilżonymi i odżywionymi ustami. Wypeelingowane usta są odpowiednio przygotowane na noszenie ciężkiej, matowej pomadki przez cały dzień, ale produkt nadaje się do regularnego peelingu.
Jestem zadowolona, że jednak zdecydowałam się na zakup tego wyboru, ale także, że nie zawiódł mnie w żadnym aspekcie i daje efekty, które dla mnie są zupełnie satysfakcjonujące. Dzięki niemu faktycznie już nie zapominam już o peelingu ust i stał się to dla mnie nawet przyjemny zabieg – który przecież jest ważny w całości pielęgnacji. Myślę, że również trzeba docenić fakt, że jest to – przynajmniej według mojej bardzo ograniczonej wiedzy – pierwszy tego produkt na rynku, przynajmniej tym polskim, co czyni z niego innowację i moim zdaniem jest argumentem, że warto go sprawdzić, szczególnie że to bezpieczny i szeroko dostępny wyrób.
Zalety:
- staranność i trwałość wykonania - produkt jest wykonany porządnie, znalazłam jedynie dwie nitki wystające z przeszycia
- kolor
- ciekawe opakowanie
- efekty - usta są bardzo miękkie, dobrze wypeelingowane
- materiał wykonania
- produkt jest do użytku wielokrotnego
- cena
- Trwałość / wykonanie
- Zgodność z opisem producenta
- Stosunek jakości do ceny
- Design produktu