Kilka tygodni temu rossmannowska reklama z tą maseczką niemalże wyskakiwała z lodówki, więc stwierdziłam, że nie zaszkodzi sprawdzić na własnej skórze. Nie nastawiałam się oczywiście na spektakularne działanie przeciwzmarszczkowe, bo jedna maska w płachcie to trochę za mało, zmarszczek jeszcze nie posiadam, ale każda z nas wie lub powinna wiedzieć, że regularna pielęgnacja i odpowiednie nawilżanie cery pozwoli nam trochę ten proces opóźnić.
Ja ostatnio miałam mocno zagoniony czas i wieczorami nie miałam już siły na rozbudowane zabiegi, więc przy okazji urlopu postanowiłam dopieścić swoją cerę, która powoli zaczęła objawiać oznaki przemęczenia i słabszego odżywienia. Maska od Dermiki wydała mi się do tego idealna.
Płachta to oczywiście biały materiał, w miarę elastyczny i miękki. Otwory na oczy, nos i usta zostały dobrze wycięte, przynajmniej w przypadku mojej twarzy. Jednak trochę więcej materiału mogłoby być u dołu, aby pokryć podbrudek, a mniej na czole, bo tam musiałam trochę go podłożyć. Maska jest również ponacinana na bokach dla lepszego dopasowania.
Materiał fajnie przylega do twarzy, dlatego nie trzeba się bać, że zjedzie podczas poruszania się po domu.
Płyn ma postać bezbarwnego i lekko żelowego serum o surowym zapachu lawendy. Wiem, że nie każdy za nim przepada, ale akurat tutaj nie jest ta lawenda aż tak mocno wyczuwalna podczas trzymania maski na twarzy. O ból głowy przyprawić nie powinna.
Producent zaleca ściągnąć maskę po 10 minutach. Ja przetrzymałam ją trochę dłużej, bo dociągnęłam do 20, ale zgadzam się z dziewczynami, że materiał jest słabo nasączony, więc bardzo szybko zaczyna wysychać. Większość masek po 20 minutach dalej jest wilgotna, a w przypadku tej musiałam się pospieszyć z jej ściągnięciem.
Po nałożeniu maski wyczuwałam typowy delikatny chłodek. Nie wystąpiły żadne reakcje alergiczne w postaci pieczenia, zaczerwienienia czy łzawienia oczu.
Po ściągnięciu płachty niewielkie pozostałości serum szybko wchłonęły się do matu bez nieprzyjemnego klejenia. W saszetce pozostały dosłownie 2 krople płynu, który wklepałam dodatkowo w policzki. Na to nałożyłam treściwy, odżywczy krem, żeby zamknąć nawilżenie w skórze, a poza tym czułam, że sama maska to będzie za mało, a wybierałam się właśnie na spacer nad morze.
Jeśli chodzi o efekty, to mnie zadowoliły. Cera po masce wyglądała lepiej, promienniej, odzyskała zdrowy koloryt i przyjemny blask. Nawilżenie skóry poprawiło się i przez cały dzień je odczuwałam, mimo morskiego wiatru. Chociaż mam wrażenie, że producent nie powinien nazywać jej przeciwzmarszczkową, bo dla dojrzalszych cer będzie niewystarczająca. U mnie 30 latki sprawdziła się dobrze, a i tak musiałam ją na koniec podrasować.
Skład wygląda ciekawie, bo wymienione składniki aktywne zaczynają się już od 2 miejsca, a są to gliceryna, hydrolat lawendowy, woda głeboko morska bogata w minerały, alantoina, alga Jania Rubens oraz peptyd o działaniu odmładzającym.
Brak zapychających sylikonów i parafiny, a także parabenów oraz donorów formaldehydu. Za to jest disodium EDTA i fenoksyetanol, niestety.
Opakowanie to tradycyjna foliowa saszetka niewielkich rozmiarów. Fajnie, bo to zawsze trochę mniej plastiku, a sama maska na tym nie traci, ponieważ płachta nie była wcale bardziej wymiętolona od innych w większych opakowaniach.
Biała szata graficzna z kwiatami lawendy wygląda schludnie i przejrzyście.
Cena podobna do cen innych masek tkaninowych, w dodatku często bywa w promocji. Dostępność z pewnością w Rossmannie, czyli ok.
Może jeszcze wrócę, a może sięgnę po inne, bo to chyba bardziej rozbudowana seria. Póki co mam za dużo masek w zapasie.
- Wydajność
- Zgodność z opisem producenta
- Zapach
- Stosunek jakości do ceny
- Opakowanie