Lirene Dermoprogram Antywirusowy żel do dezynfekcji rąk z aloesem 

Żyjemy w czasach pandemii, więc wszelkie środki do ochrony przed wirusem są niezbędne do funkcjonowania. Ja zawsze mam przy sobie malutki żel, którym dezynfekuję dłonie w miejscach, gdzie nie mogę ich umyć. Po Lirene sięgnęłam raczej z przypadku, wzięłam z półki po prostu pierwszy lepszy. Opakowanie jest całkiem udane. To plastikowa tubka o pojemności 50 ml. Plastik jest miękki, co ułatwia dozowanie, no i z łatwością można produkt wydobyć do końca. Trzeba tylko uważać, żeby nie zaaplikować zbyt dużo. Jest to jednak wina raczej konsystencji, aniżeli opakowania. Jest zamykane na klik, co oczywiście jest bardzo wygodne. Podoba mi się szata graficzna, wizualnie tubka jest miła dla oka. Jak już wspominałam konsystencja nie jest najlepsza, to chyba najsłabszy punkt programu, jednak żele antybakteryjne już tak mają i nie mam zamiaru obniżać za to gwiazdki. Po prostu rzadka i lejąca, a pod wpływem ciepła skóry szybko się „topi”, przez co musimy uważać, żeby produkt nie zjechał nam z dłoni. Bardzo szybko wyparowuje, ale spokojnie zdążymy go dokładnie i równomiernie rozprowadzić. Nie pozostawia klejącej warstwy, skóra dłoni nie lepi się. Zapach alkoholu jest wyczuwalny, ale jedynie krótką chwilę podczas aplikacji, później przekształca się w przyjemną, kwiatową nutę. Wydajność jest po prostu ok, sam w sobie wystarcza na długo, jednak czasem miałam problemy przy aplikacji, nakładając go zbyt dużo. Jest dobrze dostępny, jak kupiłam stacjonarnie w którejś z popularnych drogerii. Żel dobrze radzi sobie ze swoim zadaniem. Daje uczucie czystych, odświeżonych dłoni. Na wyróżnienie zasługuje fakt, że pozostawia je w bardzo dobrej kondycji. Nie wiem, czy to zasługa aloesu w składzie, jednak nie przesusza ani nie podrażnia skóry rąk. To dla mnie bardzo ważne, więc pewnie jeszcze kiedyś po niego sięgnę.

Żel przeznaczony jest do dezynfekcji rąk bez użycia wody. Ma żelową, ale lekką konsystencję. Niewielka ilość wystarcza na rozprowadzenie na obie dłonie. Lekko rozpuszcza się pod wpływem ciepła rąk, przez co łatwo się rozprowadza i błyskawicznie wchłania. Zawiera 70% alkoholu, ale również ma w składzie aloes. Właśnie dlatego został jednym z moich ulubionych żeli do dezynfekcji. Skóra po nim nie jest wysuszona, a to bardzo ważne teraz kiedy nadmiernie myjemy i dezynfekujemy ręce. Z tego względu używam go z przyjemnością, a nie z przykrego obowiązku. Pozostawia skórę czystą i odświeżoną. Jest również bardzo wydajny, jak na taką niewielką tubkę.

W dobie koronawirusowej pandemii żel antybakteryjny w torebce to absolutny must have. Próbowałam już różnych opcji, a niedawno natrafiłam na nowość od Lirene. Obietnica zamieszczona na opakowaniu brzmi kusząco - produkt zabija 99,9% bakterii i wirusów. Oczywiście nie jesteśmy w stanie tego same sprawdzić, ale biorąc pod uwagę zawartość 70% alkoholu myślę, że możemy wierzyć na słowo. Żel jest bardzo wydajny. Wystarczy odrobina, żeby zdezynfekować całe dłonie. Trzeba jednak uważać, żeby nie spłynął z rąk, bo pod wpływem ciepła skóry łatwo się rozpuszcza, tracąc swoje żelowe właściwości. Producent zaleca podwójną aplikację i wcieranie przez 30 sekund. Chyba pierwszy raz spotkałam się z takim zaleceniem. Ja aplikowałam pojedynczo. Żel co prawda nie nawilża dłoni, ale dzięki zawartości aloesu ich nie przesusza. Zapach z początku jest mocno alkoholowy, ale szybko wietrzeje. Na dłoniach zostaje dosyć przyjemny zapach, przypominający cytrusy. Opakowanie jest wygodne, chociaż uważam, że buteleczka z pompką byłaby lepszym rozwiązaniem. Zaletą na pewno jest rozmiar opakowania - tubka bez problemu mieści się w torebce. Produkt jest wegański, co dla wielu również może być zaletą.