Długo zabierałam się do tego aby napisać o moim najulubieńszym zapachu Sonoma...dziś w końcu nadszedł ten dzień, od rana odurzam się Sienną i jakoś brak mi słów aby odpowiednio wyrazić swój zachwyt.
Miałam zastosować pewien trik, określający mój odbiór tego zapachu , a jak wiadomo czytelnikom tego bloga jestem raczej oszczędna w słowach, i to nawet mogłoby przejść, tylko cóż z tego, czy na ten przykład zaśliniona emotka byłaby w stanie przekazać coś więcej ponad to, że mam ślinotok? Wątpię.
I piszę. Krótko, no bo jakżeby inaczej...
Sienna jest piżmowo - drzewna, nienachalna ale i nielicha. Drewno jest intensywnie wyczuwalne od użycia aż do mycia, że się tak pseudo-poetycko wyrażę.
Pachnie słodko pomimo dosyć "ostrego" doboru składników. Początkowo wydaje się być gęsta i zawiesista, gdybym miała przywołać obraz tego zapachu to byłby to lejący się obficie z wielkiego słoja miód gryczany, ciemny, błyszczący i powodujący wzmożoną pracę ślinianek;)
Przytula się piżmem i łaskocze delikatną słodyczą, a potem ( bo wiadomo że długotrwałe łaskotanie, nawet najmilsze powoduje ból) subtelnie drapie aromatycznym kardamonem.I "uniseksuje" zapach śmierdzącym cedrem ;D
O dziwo wydaje się jakby w składzie występowało również kadzidło, kropla czarnej atramentowej mroczności ulanej z Ambre Noir, byłaby podobna do tej z Black Cashmere gdyby nie była słodka.
U schyłku zapach troszkę się zmienia, stając się odrobinę staro-apteczny, i pachnie fornirowanym wiekowym drewnem. Co oczywiście absolutnie nie umniejsza urody tego zapachu.