Maski firmy LuLuLun to czołówka wśród popularnych japońskich kosmetyków. O ile koreańskie marki są mi dobrze znane, o tyle japońskie są dla mnie czarną magią, dlatego spróbować postanowiłam klasyków (ale niestety SK II jest nie na moją kieszeń ;) ).
Maski przychodzą w cieszącym oko różowym uroczym pudełku. W środku znajdują się 42 maseczki nasączone nawilżającą esencją. Wiem, że sprzedawane są też mniejszych opakowaniach, chyba po 7 sztuk, a także pojedynczo pakowane. Opcja, którą ja wybrałam ma plusy i minusy, ale dla mnie te pierwsze przeważają.
Przede wszystkim jest to mega wygodne, otwieram i zamykam, nie bawię się z saszetkami, które u mnie najczęściej walają się w różnych dziwnych miejscach... Poza tym z taką ilością mamy zapas na dłuższy czas i możemy stosować maseczki regularnie, jako długotrwałą kurację nawilżającą. Za dużą ilością stoi także ekonomia, większe opakowanie bardziej się opłaca (tutaj cena za sztukę waha się w granicach 3 zł!). Minusem będzie to, że jest to średnio higieniczne rozwiązanie, ale zdrowy rozsądek podpowiada mi, że wystarczą czyste ręce i dokładne zamykanie ( trzeba dbać, żeby zamknięcie było suche i żeby maski nie wysychały, ale ja kończę swoje opakowanie i nic takiego się nie stało). Samej esencji, szczególnie na początku jest dużo, właśnie dlatego trzeba pudełko dobrze osuszać, ale chyba było to tak pomyślane, że rozmiar maski i jakość materiału pozwalają na jej optymalne zużycie. Mam tu na myśli to, że są wykonane chyba z bawełny i nie są super miękkie (np. moje do tej pory ulubione płachty są ponoć jedwabne i to dosłownie czuć i w dotyku i w tym jak się w nich wygląda :D ), przy tym nie wchłaniają tak dużo płynu - przy wielu innych maseczkach dosłownie byłam w stanie dodatkowo posmarować nie tylko dekolt, ale choćby nogi czy inne partie ciała i to po długim siedzeniu z tym na twarzy. :) Mimo to, użytkowanie było komfortowe, bo akurat ten rozmiar i kształt praktycznie idealnie przylegały (dzięki temu np. mogłam choćby czytać czy napić się herbaty, bo nie zsuwała się na oczy lub usta). Na opakowaniu widnieje też instrukcja odnośnie czasu noszenia maski - do 15 minut, ale ja zadecydowanie bardziej lubiłam opcję aż do wyschnięcia czyli 30/40 minut. Esencja jest bezzapachowa.
Co do działania: wybrałam różową wersję - balance moisture - bo nie znałam składników poszczególnych kolorów, a jeśli poszperacie, zauważycie że jest z nimi zamieszanie, bo nie dość, że są edycje limitowane, to i składy się zmieniały na przestrzeni lat. Nie pomaga też fakt, że strona producenta nie jest obsługiwana po angielsku. :/ Różowa wersja wydała mi się najbezpieczniejsza, niebieska to już super nawilżenie, złota i purpurowa - anti-ageing, a srebrna jest rozświetlająca. Zgodnie z tym co przeczytałam w internecie powinna zawierać kwas hialuronowy, niacynamid, ekstrakty z awokado, żeń-szenia, aloesu. Byłam i jestem z niej zadowolona, chętnie poużywałabym jej dłużej, a to już coś. :) Traktuję ją jako taki 'booster', coś co ma dać skórze ekstra dawkę nawilżenia. Czasem używałam jej samodzielnie (mycie, potem tonik i maska), ale najczęściej na serum lub skoncentrowany krem o lekkiej formule, przed regularnym kremem. Myślę, że świetnie sprawdziłaby się w połączeniu esencja, następnie maska. Sam rezultat jest i natychmiastowy i nie. ;) Piszę tak dlatego, że zaraz po zdjęciu maski twarz trochę się lepi, jest ładnie nawodniona, nie jest to jednak spektakularny efekt. Bardziej zwracam uwagę na to jak wyglądam rano, i mam wrażenie, że maska przez ten lepki film zatrzymuje nawilżenie, a ja wyglądam na bardziej wyspaną niż jestem w rzeczywistości. Maski starczyły mi na ok. 5 miesięcy stosowania najczęściej 2 razy w tygodniu.
W związku z powyższym, oceniam ją na 5 gwiazdek, nie tylko przez fajne działanie, ale też za możliwość regularnego stosowania, a przy tym komfort i wygodę. Jeśli nie wrócę do różowych, chętnie spróbuję innych kolorów. Mają u mnie zielone światło.
- Wydajność
- Zgodność z opisem producenta
- Zapach
- Stosunek jakości do ceny
- Opakowanie