W filmach Davida Lyncha często stosowany był taki zabieg: oko kamery patrzyło najpierw na przepiękną kobietę, aby w następnym kadrze pokazać coś obrzydliwego, krwawego, paskudnego- scenę przemocy, śmierci, czy choćby nawet człowieka z czarnymi, z do cna zepsutymi zębami. Piękno przed chwilą widziane smakuje lepiej. Piękno widziane później zachwyca.
Aomassai korzysta z tego wzorca. W doskonały sposób. Na moją skórę wylewa się ciepły, złocistobrązowy ciągnący się karmel, który podszyty jest wonią lekko orzechowej, suchej spalenizny. Bardzo wyraźnej i bardzo paskudnej. Dzięki temu wiem, że karmel potrafi pachnieć ładnie, i jednocześnie boję się, że najlepsza część zapachu jest już za mną. Potem grzęznę w słodkich gumowych lukrecjowych cukierkach, których nie znoszę, podszytych z kolei wetiwerem, który chłodzi i nadaje swoistego wytrawnego sznytu wspomnianym wyżej czarnym żelkom. Konstrukcja, którą zastosował Pierre Guillaume w tych perfumach, wydaje się być jasna: dajmy coś brzydkiego i coś pięknego, a powstanie... poezja. Są takie twarze - z pewnego rodzaju skazą, defektem, nie mieszczące się w kanonie klasycznego piękna, od których nie można oderwać oczu. I tak jest z Aomassai.
Po ewidentnie lepkim od karmelu, lukrecji i spalenizny początku w nucie serca zapach gęstnieje,ciemnieje, wyostrza się i zaczyna mnie fascynować, za co odpowiadają pospołu fałszywy heban, czyli drewno wenge, nieco przypraw, oraz nuty palonego siana. Zapach Afryki... Być może. Moja usłużna wyobraźnia podsuwa mi, jak zwykle, gotowy kadr: stoję na tarasie domu, wśród kolonialnych mebli z wenge i palisandru i w upalny dzień poprzez rozgrzane, falując powietrze patrzę na odległy pożar na sawannie. Jestem mokra od parującego w upale jedwabiu; ledwo mogę się poruszać w lepkim jak lukrecja, przejrzystym powietrzu, wśród traw mocno przeczesywanych wiatrem. W spękanych i wysuszonych ustach czuję jeszcze smak miejscowych, nieco prymitywnych, przysmaków z palonego cukru. Kiedy słodycz się ulotni, albo raczej osłabnie, ponieważ nigdy nie ustępuje nutom towarzyszącym całego pola, czuję bardzo delikatną miętę, której w nutach nie ma. Baza, oprócz tej zaskakującej, odświeżającej nuty, którą moze udawać zwietrzały wetiwer, pełna jest kadzidlano-żywiczno -przyprawowej głębi, nieustannie słodkawej, gęstej, stojącej w miejscu, jak powietrze w parny dzień.
Jeśli chodzi o literackie konotacje, bardziej pachnie Karen Blixen, aniżeli Paulem Bowlesem.
Trwałość całodzienna, oszałamiająca.
To nie jest zapach dla wielbicielek ulepnej słodyczy, ani zapach dla tych, którzy słodyczy w perfumach nie zniosą. Jak filmy Davida Lyncha. To nie są filmy dla wielbicieli klasycznego piękna, ani dla entuzjastów eksponowania brzydoty. Ta kompozycja jest po prostu poza kategoriami. Prawdopodobnie nie byłabym w stanie codziennie spotykać się z Aomassai, ale warto było odbyć tą słodko-gorzką, pełną urody i brzydoty, afrykańską podróż. Jak napisała Karen: "Gdy człowiek raz uchwyci rytm Afryki, stwierdza potem, że powtarza się on w całej muzyce kontynentu".
Pewnie nigdy się uwolnię i zawsze będę pragnęła choćby fragmentów tej muzyki. W formie odlewki:)