Dawno temu, kiedy jeździłam swoim pierwszym samochodem marki Fiat, bardzo mnie zaniepokoił zapach przypalonych kabli. Prawdopodobnie tak było również z Annick Goutal, tyle, że ona zapewne jeździła czymś innym. Mnie zapach zaniepokoił, i pojechałam do elektryka, a ją zafascynował,i poszła do laboratorium.
Odkąd mam trybularz, wiem, że zapalenie olibanum w nieoczyszczonej kadzielnicy przynosi gryzący, ciemnopopielaty dym i towarzyszącą mu obezwładniającą woń syntetycznej spalenizny.
Kadzidło palone w brudnym trybularzu, z plastikową nutą spalonej gumy to nie jest otwarcie, jakiego bym sobie życzyła, i olibanum, jakiego bym wypatrywała. Wrażenie brudu potęguje tylko kurz, jaki unosi się nad całym otwarciem, a za za iluzję którego odpowiadają przeróżne zioła i przyprawy.
Jedną, jedyną pozytywną cechą paskudnego, syntetyczno-kadzidlano-ziemistego otwarcia jest to, że bardzo szybko przycicha. Trwa dość długo, ale moc ma mizerną, i to jest kolejna rzecz, która mnie cieszy.
Następnie... surpise!!! Za woń lekko mokrej psiej sierści, jak się obawiam, odpowiada szałwia z gałką muszkatołową. Takiego rodzaju zwierzęcego akcentu na pewno nie oczekiwałam. W porównaniu z nutą mokrego psa nielubiane przeze mnie cywet i kastoreum to naprawdę milusie pluszaczki.
Później zapach zaczyna być lekko ... klejący. To olejek sosnowy. Studzi tę lepkość wzmiankowana wyżej szałwia, ale cóż z tego, skoro jest to znienawidzona przeze mnie nuta. I dym znika, ale dzięki szałwi pojawia się wrażenie rozgrzanego żelazka, parującego powietrza, może i ciekawe, ale czy ja naprawdę mam brnąć przez te plastikowe opary, potem przez szałwiowe opary, żeby powąchać żelazko? To samo mogę sobie zrobić w domu- zapalić brudny trybularz, podpalić kabelek,psa zanurzyć w wodzie, wypłukać gardło szałwią, a potem iść prasować. Ale po co?
Obiecałam sobie, że będę publikować wyłącznie pozytwne recenzje, tu jednak czuję się w obowiązku ostrzec innych- dawno nic mnie tak nie odrzuciło. Pan Stettke uciekł na jakiś czas po powąchaniu próbki.