gdybym wydała na niego tyle, ile kosztuje, byłabym chyba konkretnie zniesmaczona.
W tytule chciałam napisać: wkurzona. Ale na szczęście opamiętałam się :)
No cóż, mówiąc prawdę, nie wydałam na niego zupełnie nic (był to element jednego boxa wygranego gdzieś tam, u kogoś tam), ale gdybym wydała kwotę 50 zł (tyle kosztuje regularnie), to byłby wkurz. Znam odżywki/balsamy, które kosztują złotych 8 i przynoszą skórze głowy i samym włosom więcej korzyści niż ten specyfik.
Przyznaję, że z marką Klorane nie do końca mi po drodze. Uważam, że zbyt mąci w głowach użytkowników, pozując na markę pseudonaturalną. A do tej raczej jej daleko. O kiepskim stosunku ceny do jakości już nie wspomnę.
Zadaniem tegoż balsamu ma być szeroko pojmowana poprawa stanu włosów, ale nie tylko. Bo ma ja konkretnie wzmacniać i zapobiegać wypadaniu.
Czyli rozumiem, że by osiągnąć efekt wzmocnienia cebulek włosowych, należałoby go nakładać na skórę głowy? Bo nakładanie na końcówki (w tym konkretnym celu mija się z celem).
Ale jak stosować kosmetyk bazujący na silikonie oraz zawierający alkohol denaturowany na skórę głowy? No nijak. Przynajmniej nie na moją, finalnie więc lądował na długości włosów. Najpierw solo po umyciu. Ale gdy zauważyłam, że daje tak kiepskie efekty, zaczęłam aplikować najpierw ten balsam, a potem domykałam pielęgnację czymś stricte emolientowym. Inaczej chyba bym go nie zużyła.
To zdecydowanie produkt o lekkiej konsystencji, dość rzadki, ale nie płynny. Ma lekko różową barwę i charakterystyczny zapach. Jak charakterystyczny ? Bardzo. Wydaje się wręcz męski. No inaczej go nie opiszę, nie potrafię wyczuć konkretnych nut, bo jest syntetyczny. Intensywny, utrzymujący się jakiś czas na włosach.
Aplikacja. Horror.
Jego opakowanie to plastikowa tuba, którą można postawić na korku, by sam preparat mógł spływać i znajdować się bliżej ujścia.
Tyle w teorii. Bo cały ten efekt niweluje szarpanie się z korkiem, a będąc bardziej precyzyjną: zatrzaskiem, który otwiera się przeokrutnie trudno, zacina się i potrzeba nadludzkiej siły i użycia paznokci, by się do specyfiku w ogóle dobrać.
Te nadludzkie zmagania oczywiście kończą się migracją produktu w opakowaniu i finalnym wytrząsaniem na dłoń.
I tu kolejne szaleństwo, bo nie raz mi z tej dłoni uciekł. Ykhm to znaczy spłynął - wspomniałam już jaką ma konsystencję.
Zaaplikowany wreszcie na włosy wtapia się w nie, jakby znika, jest niewyczuwalny (konsystencją); jeśli chodzi o zapach czuje się go bardzo wyraźnie. Łatwo się spłukuje, już po chwili ma się wrażenie, jakby na włosach żadnego takiego produktu nigdy nie było.
Efekty? Cóż, wypowiem się może na temat wypadania. Niezbyt intensywnego, ale zawsze. Otóż brak jakichkolwiek. Zresztą nie będę kłamać, że nawet nie spodziewałam się żadnych, bo nie aplikowałam takiego cuda z takim składem na skórę głowy.
<realnie wypadaniu można przeciwdziałać stosując wcierki do spłukiwania lub bez spłukiwania i ta metoda ma szansę przynieść najlepsze rezultaty>
A jakie efekty jeśli chodzi o same włosy? Naprawdę kiepskie. Każdorazowo włosy wydawały się przesuszone, spuszone, kiepsko się rozczesywały, nijak nie były skondycjonowane. Stąd mój pomysł aplikacji odżywki emolientowej na koniec, ale i to finalnie niewiele pomogło.
O zapachu włosów wolę już nawet nie myśleć.
Skład również raczej nie na tę cenę. To taki przeciętniak, w zasadzie nawet mało wartościowy. Balsam bazuje powiem na wodzie, silikonie Dimethicone, alkoholu cetylowym, alkoholu denaturyzowanym, biotynie, maśle shea, ekstrakcie z chininy. Dodano tu też niechlubny DMDM Hydantoin, którego nie widziałam w kosmetykach już od dawien dawna. Potem mamy już zapach, a po nim glicerynę i pantenol w zasadzie już bez wartości, bo w minimalnej ilości.
Moim skromnym zdaniem zupełnie nie wart tej zawyżonej kwoty. Ba, nie wart nawet kwoty mniejszej lub minimalnej. Serdecznie nie polecam, zupełnie nie warto.
- Wydajność
- Zgodność z opisem producenta
- Zapach
- Stosunek jakości do ceny
- Opakowanie