Nie będę ukrywać, od momentu, jak zobaczyłam kampanię promującą te perfumy, a w szczególności grafiki (ryby ze skrzydłami, zające ze skorupką ślimaka, jest baśniowo, magicznie) i przesłodką zatyczkę z jelonkiem ze skrzydłami, wiedziałam, że będę je mieć. Sam zapach był dla mnie drugorzędny, po prostu chciałam mieć tę buteleczkę w mojej kolekcji.
Ale, No właśnie, zapach. LolitaLand są słodkie, lekko pudrowe, otulające. Czuję brzoskwinie przełamane szampanem (nuta bellini się kłania), wanilię, jest słodko, ale nie otumiajaco. Odrobina cytrusów łagodzi tę słodycz. Z czasem cytrusy wyparowują, czuć słodycz wanilii, benzoin. Nuta bellini jest delikatnie wyczuwalna przez cały czas, tak samo ta słodka pudrowość. Niestety, nie wyczuwam lukrecji, a szkoda, bo bardzo ja lubię. Zapach pasuje do estetyki opakowania, jest baśniowo, bezpiecznie, słodko i przyjemnie. To, czego mi w nim brakuje, to jakiś właśnie twist, jak ta skrzydlata ryba na pudełku, i tu przydałby się jakiś element of surprise.
Dość długo je wyczuwam, nawet do ośmiu godzin. Projekcja średnia, z czasem stają się bardziej bliskoskórne, ale mi to nie przeszkadza.
Od początku, jak tylko zobaczyłam kampanię reklamową wiedziałam, że LolitaLand wyjaduje u mnie. Nie czuję się rozczarowana samym zapachem. Oczywiście, wpisuje się w królujący nurt gourmand, nie jest odkrywczy, ale jest przyjemny, i jako codzienny, niezobowiązujący zapach sprawdza się doskonale.