Pola Elizejskie to jednak klasa sama w sobie...
Kocham Champs Elysees od dawna. Już od czasów wczesnego dzieciństwa ten aromat przewijał się w moim otoczeniu na co bardziej eleganckich ciotkach, kuzynkach rodziców czy sąsiadkach. Wdychałam moim wówczas niedoświadczonym nosem te zjawiskowe opary i tak właśnie widziałam dorosłość.
Gdy byłam smarkatą nastolatką, to nadal mi się podobał, ale i onieśmielał - wydawał mi się symbolem francuskiej elegancji, dojrzałej i świadomej kobiecości oraz luksusu. Niedoścignionego luksusu, dodajmy ;).
I tak mijały lata, Champs Elysees ciągle były gdzieś obok, aż wreszcie jesteśmy razem (Kasiu, dziękuję, to dzięki Tobie). Dziś, w wieku 27 lat, czuję się na tyle pewnie, że mogę je nosić bez żadnych obaw, z dumnie podniesioną głową i poczuciem, że pasujemy do siebie.
Pola Elizejskie to zdecydowanie perfumy starej szkoły - wystarczy spojrzeć na rok wydania ich na rynek (1996), by wiedzieć, że to nie byle co i by móc je sobie choć po części wyobrazić. Królowały wtedy kwiaty (Poeme, Amarige czy Tresor), kompozycje były bogate i pełne przepychu, ale jednak czuć było powiew nowoczesności, tak charakterystyczny dla lat 90.
Champs Elysees wpisują się w ten nurt, a co ważne, nie zestarzały się ani o dzień, tak mistrzowsko zostały ukręcone.
Otwarcie to wybuch melona i migdałów, a także charakterystycznej zieloności bzu, puszystej, nieco mydlanej słodyczy mimozy i migdałowca. Jest i konwalia, ale niejako w tle, są piwoniowe płatki, jest różany pyłek.
Przeplatają się nawzajem, pracując zgodnie i nie przepychając się łokciami. To czysta, kwiatowa esencja, słodka w taki sposób, jak tylko słodkie potrafią być kwitnące kwiaty, orzeźwiająca tak, jak owoce melona i czarnej porzeczki, otulająca tak, jak otula najdroższa wanilia, miękkie i ciepłe, a jednocześnie chłodne jak sandałowiec z cedrem. Musują, ogrzewają i chłodzą, pieszczą zmysły, bawią się w kotka i myszkę, a przecież to ''tylko'' kwiaty i owoce...
Eleganckie, bardzo, bardzo kobiece, wzbudzające dystans, luksusowe, nienachalne i takie optymistyczne... Jak ciepły, wiosenny dzień, w ogrodzie, gdzie krople rosy oświetlone przez promyki słońca tworzą krajobraz jak z bajki, a zapach trawy, drzew, kwiatów i owoców potrafią zawrócić w głowie.
Absolutnie nie do jeansów czy dresów (broń Boże!), ale już cygaretki, lekka sukienka, obcasy, jasna koszula to dobry wybór. Rozpuszczone włosy i apaszka na szyi, uśmiech, niewymuszona elegancja - Champs Elysees może i nie są bardzo wymagające, ale jednak pewien styl trzymać muszą, nie ma dyskusji!
Pola Elizejskie to majstersztyk, dowód na to, że kiedyś robiono perfumy, a nie psikadełka dla mas. Kwiaty okiełznać niełatwo, zwłaszcza takie kwiaty! A już wplecenie pomiędzy ich wymagające akordy nut owocowych to rzecz, która udaje się tylko wybitnym nosom. Panom Jacquesowi i Jean-Paulowi wyszło arcydzieło perfumiarstwa, zapach wieczny i nieśmiertelny. Chapeau bas.
Wspomnę jeszcze o trwałości oraz projekcji - trwałość do prysznica (choć to EDT), projekcja na długość ramion, nienarzucająca się otoczeniu, a jednak wychwytywana i chwalona. Flakon też wspaniały, mam jeszcze ten poprzedni, przezroczysty i jego minimalizm idealnie podkreśla charakter zapachu.
Moje dziecięce wyobrażenia urzeczywistniły się i dziś, gdy noszę Champs Elysees wiem, że noszę na sobie dzieło sztuki perfumeryjnej, kompozycję arcykobiecą, radosną, pełną francuskiej elegancji i pasującą do mnie niczym druga skóra. Champs Elysees to ja.