Wiem, że echa tegorocznych Oskarów już przebrzmiewają oraz cichną - w ogóle wszyscy tam byliśmy gdy Leo dostawał Oscara i płakaliśmy razem z Kate Winslet. Ale właśnie Oscary, a konkretnie jedna z laureatek przypomniała mi, żeby dodać recenzje Hud Salvy. Nie szukajcie w tym rozumowaniu logiki, moje myśli krążą w niekontrolowany sposób, tu nie ma wzoru, już się do tego przyzwyczaiłam.
Chodzi o to, że maść, krem Hud Salva poznałam dzięki Alicii Vikander, zwyciężczyni Nagrody Akademii w kategorii Najlepsza Aktorka Drugoplanowa za film „The Danish Girl”. Oczywiście nie osobiście, aż tyle szczęścia nie mam w życiu. Szkoda... Bo sytuacja jest taka, że jestem dzieckiem wychowanym w kulturze celebrytów i tak ostatniej jesieni dostałam lekkiej crush w stosunku do Pani Vikander – nie dość, twarz Louis Vuitton, że piękna i utalentowana (cholera!) to jeszcze chodzi z Michaelem Fassbenderem (podwójna cholera!). I gdy odkryłam na stronie magazynu Allure krótki artykulik na temat jej favourite beauty buys, musiałam Hud Salvę przetestować – tak samo jak ołówek do brwi Charlotte Tilbury. #Iwanttobeher
Jednak Tilbury jest łatwiej w Londynie znaleźć niż jakąś szwedzki krem do ciała. Pożegnałam się już z pomysłem, aż do chwili gdy przyjechałam do mamy na wakacje i poszłam do mojej, lokalnej kosmetyczki do której chodziłam jeszcze w liceum. Wchodzę do salonu, patrzę i widzę całą półkę Hud Salvy, stoi i się do mnie uśmiecha. Musiałam się zaprzyjaźnić.
Maść jest treściwa, w ogóle nietłusta, a tego się spodziewałam po specyfiku do suchej skóry. Dobrze się rozprowadza, jest dość zbita, więc trzeba coś solidnie cisnąć w tubkę. Ma srebrny kolor, czyli pierwsze wrażenie gna w okolice kosmiczne, czy tak wyglądają kosmetyki dla astronautów... Ale najważniejsze Hud Salva działa, naprawdę działa. Czyli Szwedzi o kosmetykach na zimno, suchą skórę i tym podobne dylematy mogą coś powiedzieć. Choć ja zaczęłam stosować ją we wrześniu, po tygodniu wróciłam i kupiłam kolejne trzy opakowania. I kupię nadal. Tę zimę spędziłam z Hud Salvą i nie żałuję – zajęła się moim dłońmi, piętami, kolanami, łokciami, wystającymi kośćmi. Nawilżyła, utuliła, a przy okazji się nie wytłuściłam. Mam czerwone dłonie z czasów jak o nie nie dbałam, a maść je zlikwidowała, w każdym razie ich nie widać. Moje pięty są dość trudne, tu też dała radę. Nadaje się również do ust, sprawdziłam. Nie testowałam jeszcze maści na twarzy, zapamiętać, aby zrobić to najbliższym czasie, ale podejrzewam, że też zda egzamin.
Polecam, serio, serio. Razem z Skin Food Weledy to mój ulubiony „krem do wszystkiego” i niestety te dwie tubki wypały u mnie wszystkie balsamy do ciała i kremy do rąk i stóp. Problem polega a tym, że te wszystkie niedokończone słoje i tubu leżą w łazience i miejsce zajmują. Kiedyś je zużyję, mam taka nadzieję. Chyba. Pani Vikander, dziękuję i gratuluję Oskara.
Używam tego produktu od: kilku miesięcy
Ilość zużytych opakowań: pięć i będą kolejne, oj będą