Le Jardin d'Amour to dla mnie róża, skąpana w aldehydach, podbita ciepłem ambry, cedrem oraz drzewem sandałowym.
Kompozycja jest niezwykle bogata, od razu można wyczuć, że nie jest to najnowsze dzieło, czuć sznyt starej szkoły perfumiarstwa. Jest intensywnie, bogato, ciężko, ale te perfumy są inne, niż ich koleżanki z tamtego okresu.
Otwarcie to aldehydy oraz bergamotka, silne, orzeźwiające, nieco kolońskie, ale nie trwa to długo, bo już po krótkiej chwili stery przejmuje róża.
Gorzka, ostra, zdystansowana i elegancka, w duecie z nią dumnie kroczy ylang-ylang, zimny, rozbuchany. Całość nieco mydlana, ale nie jest to tanie mydło, raczej takie z mydlarni, na wagę, naturalne. Drogie i luksusowe.
Ta faza zapachu trwa dosyć długo, z biegiem czasu cichnąc i usuwając się w głąb, dając dojść do głosu ciepłej, drzewnej bazie. Otulającej, ale nie słodkiej, kwiatowo-aldehydowy charakter zapachu nadal jest zachowany. Tutaj nawet wanilia i irys nie są mdłe, tylko wytrawne, suche. Po prostu piękne.
Uwielbiam nosić je jesienią oraz wiosną. To właśnie wtedy pokazują swoje najpiękniejsze oblicze, zimą rzeczywiście stają się ostre i nieprzyjemne, zaś latem mogą być za mocne.
Projekcja i trwałość są zaskakujące, tym bardziej, że nie są to perfumy z wyższej półki, kosztują zaledwie 40 zł/50 ml EDT, a trzymają się cały dzień. Naprawdę. W dodatku są wyczuwalne, otoczenie jest nimi zaintrygowane, raz usłyszałam, że na mnie pachną pięknie, ale przecież to perfumy dla starych bab - cóż, widać jestem starą babą, ale jakoś mi to nie przeszkadza ;).
Flakon bardzo mi się podoba, mały, poręczny, w kolorze głębokiej czerni, z uroczą zakrętką. Czerń i czerwień.
Moja róża, mroczna i tajemnicza, najpiękniejsza.
Będę je nosić, bo są tego warte. Nie pozwólmy, by zostały zapomniane.